poniedziałek, 19 września 2022

GSB na 53 cz.6 Beskid Śląski

 Beskid Śląski



2022, sierpień



Już tyle razy powtarzałem w tej wieloczęściowej relacji do znudzenia to zdanie:  "W przytłaczającym, obezwładniającym upale ruszyłem mozolnie pod górę". Nic dodać, nic ująć. Przeszedłem nad wlotem do tunelu na S1 i zorientowałem się w dwóch rzeczach: po pierwsze będę robił mnóstwo postojów na tym podejściu a po drugie z jakiegoś zaćmienia umysłu kupiłem w sklepie zbyt mało wody na drogę. Czekało mnie łącznie do podejścia 950 metrów z czego aż 2/3 na początkowym odcinku na Glinne.

Wlokłem się zatem przez las czekając na jakiś strumyk czy źródełko. Wszystko było wyschnięte, dopóki za zakrętem nie napotkałem nikłego strumyczka, ledwie co kapiącego kropla po kropli. I spędziłem tam ładny kawałek czasu. Wreszcie jakoś tak krok za kroczkiem wylazłem sobie na Glinne /1034/. Znów miałem tutaj jakąś kompresję pamięci, wydawało mi się, że wszędzie powinno być bliżej.. A tu jakieś zejście do przełączki, podejście na Cebulę /1036/, przejście na Halę Radziechowską..

O matko, a gdzie jeszcze wejście na Magurkę Radziechowską /1108/ i potem ten dłuugi grzbiet do Magurki Wiślańskiej /1140/... Dobrze, że o tej porze to już słońce zelżało.
Częstotliwość odpoczynków miałem już znacznie większą niż normalnie. To już nie początek trasy. Już co jakieś pół godziny, najdalej trzy kwadranse, musiałem paść na kilka minut na "pobocze". Łypię kątem oka na Skrzyczne
Kolejny postój po drodze i już widzę w dole Halę Baranią
Widoki z wieży na Baraniej Górze /1220/, niedługo zachód słońca ale dni były długie

Jeden z ostatnich wybitnych szczytów na GSB i ostatni zachód słońca.
Paskudne, okrrropne zejście na Przysłop, co oni zrobili z tą drogą?! Kiedyś to była normalna leśna ścieżka, teraz jakieś piarżysko, to chyba efekt intensywnych prac leśnych z użyciem ciężkiego sprzętu.
Wreszcie dotarłem do schroniska. Coś tam jeszcze mi się roiło w głowie, żeby może iść dalej, ale po pierwsze po ciepłej zupie zacząłem przechodzić w tryb odpoczynku a po drugie jeden telefon na Kubalonkę rozwiał moje złudzenia - tam i tak było nieczynne. Po jakimś czasie do jadalni wszedł również zdrożony Marcin i wzięliśmy pokój na spółę. Ale przedtem jeszcze napoje, bo przecież dotarło do mnie, że to właśnie tego dnia mam urodziny. No i nie dałem rady skończyć szlaku tego dnia ;-) Jakieś tam drobne kieliszeczki poszły ale trzeba było iść spać.

Dzień 16. 37,5km +1400m (dane wg mapy.cz)

Żeby się zmieścić w czasie, wstałem jeszcze przed świtem. Na szlaku byłem ze słońcem jeszcze "w drzewach". Szlak był pusty, trudno się dziwić o tej porze. Przez Stecówkę szedłem sobie do Szarculi /803/ a tu patrzę, stoi Dorkowa SkałaKawałeczek do Kubalonki, wszystko jeszcze pozamykane i pustki. Piszą tu mi na tabliczce, że na Stożek tak daleko nie mam:Znowu szlak się mota, to jakieś zakręty o 90 stopni, to na górę na Beskid /824/, potem na dół na Łączecko, potem znowu do góry do Kiczery /989/.Przejście granicą jest przyjemniejsze, lecz o mały włos nie nadepnąłbym na ździebko rozleniwioną żmijkę. Schronisko na Stożku Wielkim, historyczny i ładny budynek, niestety podobnie jak na Krupowej tutaj pozytywy się kończą. Drożyzna i ta obsługa...Dlatego tylko zgotowałem sobie "na progu" kubek wody na herbatkę. (Zresztą i tak bufet jeszcze nie był czynny XD)Ludzie już pracują, sianokosy ?Beskidzkie smaczki


Podążam cały czas grzbietem na północ w stronę Wielkiej Czantorii. Wieżę już widać.
Zrobiłem postój na coś tam drobnego wszamać na Soszowie, to schronisko jest przyjazne dla turystów.
Na podejściu na Czantorię /995/ było już solidnie ciepło. Co ja gadam. Gorąco było. Coraz bardziej. Zipiąc na podejściu wywlekam zwłoki na szczyt i do bufetu, gdzie w szybkich abcugach kupiłem i wypiłem dwa radlery czeskie. 
Tutaj jeszcze ostatnie spotkanie z innym koleżką, z którym nasze ścieżki na GSB też się przeplatały jeszcze od...Kątów i co jakiś czas zamienialiśmy kilka słów.
Jeszcze jakiś czas schodziliśmy razem, ale na koniec gdzieś się pogubiliśmy. Aha, Marcin, z którym się przez ostatnie kilka dni częściej widywaliśmy, wyszedł tego dnia znacznie później niż ja chociaż obiecywał mnie dogonić. I miało to swoje konsekwencje ale nie uprzedzajmy faktów.
Zejście z tej strony Czantorii jest karkołomne i wymagało ode mnie puszczenia kilku wiązanek. 
Ale po co się denerwować, skoro w zasięgu wzroku są taaakie widoki?
Dobra, zapieprzaj już na dół
Dałem sobie chwilę luziku na tych hamaczkach, a jak, a jeszcze skrzydełka z poprzedniego dnia trzeba było dojeść :-D Nie wiem, jak mi się to udało, ale jeszcze się nie popsuły i dojadałem je tutaj.
No i w końcu, jest. Ostatnie podejście, ostatni szczyt. To już nie są żarty, to naprawdę końcówa.
 
Byłem tu przecież w zeszłym roku, trzeba dojść do ulicy Wczasowej i przejść ulicą Turystyczną pod górę. To już niby tak śmieszne, ale nadal trzeba podejść niemalże 400 metrów...Znam każdy kawałek tego odcinka ale i tak odczuwałem ból na tym ostatnim podejściu. Wylazłem.
Na Równicy w ostatnim schronisku PTTK na trasie nie mogłem sobie odmówić pomidorowej. Bo pomidorowa jest dobra na wszystko. Nawet na ostatni ból GSB. Teraz tylko schodzenie. Zabawne, ale właśnie teraz odzywają się grzmoty i widać gdzieś za mną błyski! Nawet nie raczyłem się tym zainteresować, przede mną tylko dwa ostatnie kilometry. To już był taki poziom adrenaliny, że nie czułem nic. Przejście przez Wisłę, ostatnie metry i szukanie KROPKI!
NO I WRESZCIE JEST!!  Emocje sięgnęły zenitu jak widać, wydurniałem się na całego


Obiecałem sobie prosecco na zakończenie drogi a tu nawet mieli takie małe od razu do wypicia ;-)
No i teraz ostatni punkt programu - relaks w hotelu. Nie pisałem o tym wcześniej, ale korzystając z dobroci i gestu "sponsora" zamówiłem pokój w hotelu, żeby nie pakować się zaraz do busa. Zamiast tego pozwoliłem sobie na odrobinę luksusu. Nie tylko, że hotel, ale i z basenem! To było takie cudowne uczucie, leżeć w jaccuzzi i masować zbolałe stopy strumieniem wody!
Wiadomo, prosecco musiało być tak jak miało być:
W międzyczasie dzwonił do mnie Marcin i okazało się, że przez późniejsze wyjście z Przysłopu burza zatrzymała go na Równicy, gdzie musiał zostać na nocleg. Dlatego nie skończyliśmy szlaku w ten sam dzień. 
Reszta jest historią i rano po śniadaniu zjeżdżałem przez Katowice do domku. Głównie na korytarzu.

Jeszcze krótkie słowo podsumowania. W większości sprzęt zdał egzamin, musiałem w Krościenku sklejać i skręcać rękojeść kijka BD, której nie zdążyłem naprawić w domu. Dokupiłem w Krynicy wkładki do dość twardych butów, w których szedłem (Asolo).

Szedłem sam i to było trudne mentalnie szczególnie na długich odcinkach leśnych w Beskidzie Niskim. Na skrzyżowaniach, postojach, noclegach zawsze byli ludzie i można było dać ujście słowom. Starałem się w głowie dzielić dzień na odcinki około 2 godzinne, takie do ogarnięcia dla organizmu naraz. Po kilku dniach można faktycznie doznać kryzysu - że tyle już za mną a nadal przecież jeszcze więcej przede mną. Nie chcę oszukiwać, że chodzenie było dla mnie samą przyjemnością i chłonięciem pozytywnych doznań. Nie. Było wiele męczących, trudnych momentów, bólu stóp i mozolnych podejść, dłużących się zejść, czasem również nudy w monotonnych lasach ciągnących się kilometrami. Było pragnienie i marzenia o łyku chłodnego, musującego płynu. Niektóre odcinki będę wspominał z niechęcią.

 A'propos - uważam, że szlak mógłby przejść lifting polegający na zmniejszeniu ilości asfaltowych odcinków. Rozumiem, że w czasach przedwojennych to były jakieś polne dróżki, ale obecnie to są katorżnicze odcinki taką samą asfaltową szosą, jaka przebiega koło mojego domu. Lekko naliczyłem ponad 50 km (ponad 10%!) po asfalcie, w tym dwa bodaj najstraszniejsze: koło Wisłoczka i przez Żabnicę.

Czy było warto? Oczywiście. To było ważne doświadczenie i satysfakcja na koniec.

Wyniosłem też poczucie, że zwykli Polacy są życzliwymi, gościnnymi i dość otwartymi ludźmi - to może jest najlepsze podsumowanie.