Beskid Śląski
2022, sierpień
Już tyle razy powtarzałem w tej wieloczęściowej relacji do znudzenia to zdanie: "W przytłaczającym, obezwładniającym upale ruszyłem mozolnie pod górę". Nic dodać, nic ująć. Przeszedłem nad wlotem do tunelu na S1 i zorientowałem się w dwóch rzeczach: po pierwsze będę robił mnóstwo postojów na tym podejściu a po drugie z jakiegoś zaćmienia umysłu kupiłem w sklepie zbyt mało wody na drogę. Czekało mnie łącznie do podejścia 950 metrów z czego aż 2/3 na początkowym odcinku na Glinne.
Wlokłem się zatem przez las czekając na jakiś strumyk czy źródełko. Wszystko było wyschnięte, dopóki za zakrętem nie napotkałem nikłego strumyczka, ledwie co kapiącego kropla po kropli. I spędziłem tam ładny kawałek czasu. Wreszcie jakoś tak krok za kroczkiem wylazłem sobie na Glinne /1034/. Znów miałem tutaj jakąś kompresję pamięci, wydawało mi się, że wszędzie powinno być bliżej.. A tu jakieś zejście do przełączki, podejście na Cebulę /1036/, przejście na Halę Radziechowską..
Jeden z ostatnich wybitnych szczytów na GSB i ostatni zachód słońca.
Dzień 16. 37,5km +1400m (dane wg mapy.cz)
Żeby się zmieścić w czasie, wstałem jeszcze przed świtem. Na szlaku byłem ze słońcem jeszcze "w drzewach". Szlak był pusty, trudno się dziwić o tej porze. Przez Stecówkę szedłem sobie do Szarculi /803/ a tu patrzę, stoi Dorkowa SkałaKawałeczek do Kubalonki, wszystko jeszcze pozamykane i pustki. Piszą tu mi na tabliczce, że na Stożek tak daleko nie mam:
Znowu szlak się mota, to jakieś zakręty o 90 stopni, to na górę na Beskid /824/, potem na dół na Łączecko, potem znowu do góry do Kiczery /989/.
Przejście granicą jest przyjemniejsze, lecz o mały włos nie nadepnąłbym na ździebko rozleniwioną żmijkę. Schronisko na Stożku Wielkim, historyczny i ładny budynek, niestety podobnie jak na Krupowej tutaj pozytywy się kończą. Drożyzna i ta obsługa...Dlatego tylko zgotowałem sobie "na progu" kubek wody na herbatkę. (Zresztą i tak bufet jeszcze nie był czynny XD)
Ludzie już pracują, sianokosy ?
Beskidzkie smaczki
Podążam cały czas grzbietem na północ w stronę Wielkiej Czantorii. Wieżę już widać.
Zrobiłem postój na coś tam drobnego wszamać na Soszowie, to schronisko jest przyjazne dla turystów.
Dałem sobie chwilę luziku na tych hamaczkach, a jak, a jeszcze skrzydełka z poprzedniego dnia trzeba było dojeść :-D Nie wiem, jak mi się to udało, ale jeszcze się nie popsuły i dojadałem je tutaj.
No i w końcu, jest. Ostatnie podejście, ostatni szczyt. To już nie są żarty, to naprawdę końcówa.
Byłem tu przecież w zeszłym roku, trzeba dojść do ulicy Wczasowej i przejść ulicą Turystyczną pod górę. To już niby tak śmieszne, ale nadal trzeba podejść niemalże 400 metrów...Znam każdy kawałek tego odcinka ale i tak odczuwałem ból na tym ostatnim podejściu. Wylazłem.
Na Równicy w ostatnim schronisku PTTK na trasie nie mogłem sobie odmówić pomidorowej. Bo pomidorowa jest dobra na wszystko. Nawet na ostatni ból GSB. Teraz tylko schodzenie. Zabawne, ale właśnie teraz odzywają się grzmoty i widać gdzieś za mną błyski! Nawet nie raczyłem się tym zainteresować, przede mną tylko dwa ostatnie kilometry. To już był taki poziom adrenaliny, że nie czułem nic. Przejście przez Wisłę, ostatnie metry i szukanie KROPKI!
Jeszcze krótkie słowo podsumowania. W większości sprzęt zdał egzamin, musiałem w Krościenku sklejać i skręcać rękojeść kijka BD, której nie zdążyłem naprawić w domu. Dokupiłem w Krynicy wkładki do dość twardych butów, w których szedłem (Asolo).
Szedłem sam i to było trudne mentalnie szczególnie na długich odcinkach leśnych w Beskidzie Niskim. Na skrzyżowaniach, postojach, noclegach zawsze byli ludzie i można było dać ujście słowom. Starałem się w głowie dzielić dzień na odcinki około 2 godzinne, takie do ogarnięcia dla organizmu naraz. Po kilku dniach można faktycznie doznać kryzysu - że tyle już za mną a nadal przecież jeszcze więcej przede mną. Nie chcę oszukiwać, że chodzenie było dla mnie samą przyjemnością i chłonięciem pozytywnych doznań. Nie. Było wiele męczących, trudnych momentów, bólu stóp i mozolnych podejść, dłużących się zejść, czasem również nudy w monotonnych lasach ciągnących się kilometrami. Było pragnienie i marzenia o łyku chłodnego, musującego płynu. Niektóre odcinki będę wspominał z niechęcią.
A'propos - uważam, że szlak mógłby przejść lifting polegający na zmniejszeniu ilości asfaltowych odcinków. Rozumiem, że w czasach przedwojennych to były jakieś polne dróżki, ale obecnie to są katorżnicze odcinki taką samą asfaltową szosą, jaka przebiega koło mojego domu. Lekko naliczyłem ponad 50 km (ponad 10%!) po asfalcie, w tym dwa bodaj najstraszniejsze: koło Wisłoczka i przez Żabnicę.
Czy było warto? Oczywiście. To było ważne doświadczenie i satysfakcja na koniec.
Wyniosłem też poczucie, że zwykli Polacy są życzliwymi, gościnnymi i dość otwartymi ludźmi - to może jest najlepsze podsumowanie.