niedziela, 5 września 2021

Meanwhile, two hours away. Part 1

Stara Płanina - Стара Планина


2021, wrzesień



W wakacje aktywnie szukałem na fb ekipy, z którą mógłbym pojechać w jakieś góry a szczególnie mocno po głowie chodziły mi Bałkany - Rumunia, może Bułgaria. Brałem również pod uwagę wyjazd z agencją. Tymczasem spiknąłem się w sierpniu z Łukaszem, który zaproponował Bułgarię, lecz nie chodziło o najwyższe góry Bułgarii - Pirin i Riłę - ale mniej znane pasmo Starej Płaniny. Ciągnie się ono od granicy z Serbią aż po Morze Czarne. Przez pasmo biegnie szlak grzbietowy zwany Kom (szczyt na zachodnim krańcu Bułgarii) - Emine (przylądek nad brzegiem Morza Czarnego).

Szlak Kom-Emine ma niemalże 700 kilometrów długości (a to ciekawe, może dlatego, że chyba tak się wije przez góry, bo samo pasmo ma około 550 km). Jako ciekawostkę można rzec, iż szlak jest w teorii włączony w przebieg szlaku E3, który ma swój odcinek także w naszych górach. Biegnie ci on dotąd aż od Atlantyku. W teorii, bo na terenie Rumunii podobno szlak nie jest wyznaczony. Swoją drogą u nas wyczynia niezłe hopsztosy, np pętlę spod Śnieżnika po Międzylesie i Boboszów, żeby następnie powrócić przez Kraliky... z powrotem na Śnieżnik. Przebieg na terenie Beskidu Niskiego również jest zagmatwany i widziałem jego sprzeczne wersje na mapach.

Do ekipy dołączyły jeszcze dwie dziewczyny Agata i Magda i w ten sposób mieliśmy zdecydowany na wyjazd skład. Chcieliśmy uszczknąć z gór jak najwięcej, pozostawała kwestia umówienia się na terenie Bułgarii, ponieważ mieliśmy tam dotrzeć z różnych miejsc w różne miejsca i w różnym czasie. Ostatecznie spotkaliśmy się w Burgas. Miałem do tego miasta świetne połączenie bezpośrednio z Poznania - zaledwie właśnie te tytułowe dwie godziny lotu dzieliły mnie od powiedzmy sobie szczerze, przygody: innych gór, innych zwyczajów, smaków, języka. Bo tak traktowałem ten wypad - nie jako zrobienie jakiejś określonej trasy z puntu A do B.

Bułgaria była dla mnie egzotyczna jak dla innych Daleki Wschód. W końcu, ba,  nie jestem zapalonym podróżnikiem.

Łukasz jako fanatyk kolejnictwa zna wszystkie możliwe trasy i połączenia i na punkt początkowy zaproponował Krustets (Кръстец). Dojeżdża tam pociąg w drodze przez góry z południa na północ, np ze Starej Zagory do Wielkiego Tarnowa. Ma to swoją zaletę - możemy zacząć już na wysokości niemal 900m npm i to wprost na szlaku, na którym spędzimy najbliższy tydzień.

Wśród licznych tabliczek można znaleźć tę, która kieruje nas na miejsce pierwszego noclegu - do chyży Bułgarka (Българка). To na dobry początek mniej niż 6 km.

Zgrupowanie starych Ziłów (...które jeszcze zobaczymy, ale nie uprzedzajmy faktów)
Mimo niezbyt ciężkiego plecaka nie szło mi się rewelacyjnie, byłem "zastały" po godzinach spędzonych w pociągu. Wychodzimy powyżej tysiąca metrów na punkt widokowy Vikanata Skała (Виканата скала) nieopodal przełęczy Trevnenski Prohod na sam zachód słońca.
Po chwili usłyszeliśmy z oddali głosy - hurra, czyli schronisko przyjmuje gości, już marzyłem sobie o jakiejś gorącej zupce, np szkembe, o której czytałem i nabrałem ochoty!
Tymczasem... okazało się, że schronisko jest zamknięte na cztery spusty a głosy to polscy turyści: Paweł i Marysia. Nasi rodacy szli już dwa tygodnie z przeciwnej strony zamierzając dojść do morza. Piękna sprawa. Jakim to zrządzeniem losu spotkaliśmy się w tej dziczy?
Oczywiście postanowiliśmy wieczór spędzić wspólnie przy ognisku. No i z marzeń o pierwszej bułgarskiej wieczerzy została mi... zalewajka z paczki. Dziękuję Wam kochani, za wrzątek :-)
Problem z noclegiem rozwiązaliśmy w ten sposób, że weszliśmy na werandę widzianego poniżej przełęczy domu w remoncie, jest to prawdopodobnie odnawiany obiekt turystyczny. Mieliśmy tam wodę i kimneliśmy się na ławach. Czego chcieć więcej?
Rano, my jeszcze "w proszku" a nasi nowi znajomi już gotowi do drogi:

To nas uratowało:
Jak dotąd podążaliśmy bukowym lasem, zupełnie takim, jak w naszych niższych górkach typu Beskidu Niskiego.
Pierwsze godziny drugiego dnia również robimy wysokość i odległość właśnie w takim wilgotnym, liściastym otoczeniu. 
Nagle narasta ryk silników i dudni ziemia! To dogania nas kawalkada Ziłów widzianych poprzedniego popołudnia. Po jakimś czasie to my ich doganiamy i mijamy - pracownicy leśni patrzą na nas z zainteresowaniem, bo nie ma tutaj ruchu turystycznego oprócz nielicznych zapaleńców.
Wreszcie przed szczytem Mały Bedek /1488/ wychodzimy z lasu na połoninę. 
Teraz zaczyna się coś jakby bieszczadzki odcinek trasy. No, jakby na połoninach ustawić wiatraki ;-) Słońce przypieka.
Za szczytem Bedek /1515/  spotykamy terenówkę a w niej faceta, który nas kawałek podwozi. Tymczasem sytuacja zmieniła się, gdy mieliśmy wysiadać: niespodziewanie spytał nas, czy mamy czas. No niby mieliśmy jakiś tam plan, ale z ciekawości powiedzieliśmy, że czas mamy. No i się zaczęło! Kierowca okazał się pasterzem na miarę XXI wieku - ujeżdżaliśmy po stokach, zjeżdżaliśmy do żlebów, trawersowaliśmy (patrzyłem z przerażeniem na sztuczny horyzont będący na wyposażeniu tego auta, jak zbliżamy się do 30 stopni i czerwona linia wyskakuje poza tę wartość), pięliśmy się z wyciem silnika z powrotem w górę.
Wszystko po to, żeby  sprawdzić, czy każda z 1200 (tak!) krów jest bezpieczna, opita i najedzona. Cielaczki rodzą się wprost na tych halach, stają po chwili na nogi i zostają członkami stada.
(fot. Łukasz)
A to nie cielaczek, lecz Magda. I nasz szallony pojazd z kierownicą po prawej stronie.

Wszystko to trwało co najmniej 1,5 godziny aż ździebko oszołomieni wysiedliśmy z tego szallonego mitsubishi - - - -
tuż obok takiego dziwa:
To znak, że jesteśmy pod znanym dziwacznym pomnikiem na Małej Buzludży (Малка Бузлуджа) /1432/.
Jest to pomnik ku czci kongresu pierwszej marksistowskiej partii w Bułgarii, takiej niejako poprzedniczki partii komunistycznej w tym kraju. Stanowi on zdumiewający popis marnotrawstwa i megalomanii, fascynujący w swoim ogromie. Jest widoczny na wiele kilometrów z wszystkich stron.
Obecnie niestety dla bezpieczeństwa został zamknięty dostęp do wnętrza, ponieważ sypie już się do wnętrza z dachu solidnie. Podeszliśmy na górę z Agatą obejrzeć to zjawisko z bliska. Ewenement!
W tym czasie Magda i Łukasz zabawiali się... z końmi górskimi.
Wróciliśmy na trasę czerwonego szlaku. W dalszej drodze na zachód podeszliśmy jeszcze na dwa szczyty: Gradyszycę /1318/ i Mały Tyrsowiec/1355/. Z trasy mamy bajeczne widoki na wschód:
Pomnik z wieżą coraz dalej ale wciąż świetnie widoczny.
Na późne popołudnie zeszliśmy nieco zmęczeni na Przełęcz Szipka (Шипченски проход)/1195/.
Od razu poszliśmy do knajpki. Okazało się, że mieli w tym przybytku szkembe, więc nie omieszkałem jej wziąć. Nie była rewelacyjna ani gorąca, ale na głodzie nie zwraca się uwagi na takie drobiazgi. (Jest to rodzaj flaczków, ale zabielonych dużą ilością mleka). Trochę mdły smak zupy można i trzeba  polepszyć dodając wystawionych zawsze na barze: ostrej papryki w płatkach i drobno posiekanego czosnku zamarynowanego w occie winnym. Ten ostatni wynalazek wszedł do mojej kuchni na stałe!
Nie bardzo wiedzieliśmy co robić z sobą dalej. Do najbliższej chyży było dobre trzy godziny drogi i to wcale nie z górki. Doszlibyśmy tam zatem już po ciemku. Tu na przełęczy nie wyglądało na to, żeby funkcjonował jakiś nocleg. Poszedłem przejść się po okolicy w stronę jakichś zabudowań odległych może o ćwierć kilometra. Okazało się to strzałem w dziesiątkę - był to hotelik z knajpką. Mimo całkowitej pustki i ciszy tak długo błąkałem się po korytarzach, aż spotkałem kogoś z obsługi. Było jednak tu czynne więc mogliśmy wziąć podwójny pokój za równowartość około pięćdziesięciu złotych za osobę.
Po zalogowaniu się w pokoju poszliśmy jeszcze na wieczorny spacer na szczyt Szipka /1335/. Stoi tu pomnik upamiętniający obronę przełęczy w czasie wojny 1877-78. Jest to pomnik można powiedzieć braterstwa broni rosyjsko-bułgarskiego, ponieważ kilkutysięczne siły Rosjan i bułgarskich ochotników obroniły przejście przez przełęcz przed kilkukrotnie silniejszymi Turkami.




Zostaliśmy tam do zachodu sącząc piwko.
Zjedliśmy jeszcze kolację, było to pierwsze lecz wcale nie ostatnie spotkanie z bob ciorbą czyli zupą fasolową. Do tego zagryzałem jeszcze pyrlenkami - to takie jakby pszenne podpłomyki (bez drożdży), polanymi oliwą - albo olejem słonecznikowym, który tutaj przejmuje często rolę oliwy.

Trzeci dzień zapowiadał się również ładnie. Po lekkim śniadaniu wyszliśmy na szlak. Przełęcz, górka z pomnikiem i nasz zardzewiały dach nad głową na tę noc:
Po kilku kilometrach wyszliśmy znów na otwartą przestrzeń i ukazały nam się odległe jeszcze skalne ściany najwyższej części pasma. Tam zmierzamy!
Szliśmy znów bardzo ładny odcinek połoniną.
A z tyłu... tak! cały czas widoczne pomniki, zarówno ten komunistyczny jak i ten zabytkowy:

Znowu zagłębiliśmy się w wilgotny las i po kilku kilometrach wyszliśmy na polanę czy może halę Uzana:
Jest to były ośrodek sportów zimowych, podobnie jak wiele takich obiektów w Bułgarii obecnie w stanie upadku. W sezonie letnim funkcjonuje tutaj prowadzona raczej społecznie przez stowarzyszenie turystyczne chyża Uzana (хижа Узана).
Jest to jedna z ładniejszych i stylowych (bo zabytkowa) chyż po drodze. Gadamy z chatarem czyli chyżnikiem  jak tu się mówi.  Bywają tutaj ludzie częściej niż w innych miejscach, ponieważ można się tutaj dostać autem po dziurawej drodze. Dla nas to miejsce na chwilowy odpoczynek i kolejne spotkanie z bob ciorbą.
Niestety, rządzą tutaj kociska:
Jak dla mnie, jest to kocie pandemonium:
whoa! brrrr...
Chodźmy stąd!
Trawersujemy szlakiem rowerowym do kolejnej czynnej chyży mijając różne zamknięte obiekty. 
Jest to Партизанска песен czyli Partyzancka Pieśń. Nazwa chyba z okresu, kiedy Bułgarzy starali się usilnie zapomnieć, że większość czasu trwania II WŚ byli po stronie III Rzeszy ;-)
Tutaj chyba zjadłem jakąś ciorbę i dwa kebapczeta, czyli takie jakby grilowane batony z mięsa mielonego.
Strasznie łobuzował w obejściu ten lis, nauczony, że można coś do jedzenia znaleźć wokoło, wywalił nawet na naszych oczach śmietnik (!) i wylizywał jakieś opakowania po ludzkim żarełku.
My znów po kilku kilometrach lasem wychodzimy znów na poziom połonin. Im wyżej, tym lepiej.
Wychodzimy na Koritę /1492/, trawersujemy Buhałę
W tym rejonie grzbietu zaczęły się pojawiać tyczki zimowego oznakowania. To znak, że jesteśmy już coraz bliżej najwyższej partii gór.
Najwyższy szczyt  skrył się w chmurach, ale widać skalne urwiska. Zadowolniony - no jak nie, jak tak:
Jeszcze kilka kilometrów do zrobienia dzisiaj...ale już po niemal płaskim grzbiecie, aby na nocleg dotrzeć do schroniska Mazalat (х. Мазалат). Niebo zasnuły niestety na wieczór chmury i wzmógł się silny wiatr. Zatem z posiadywania na ławeczkach nici.
Schronisko dzisiejsze ma bardzo dobrą opinię zarówno w necie jak i wśród mijanych turystów. Okazało się to prawdą, jedzenie jest smaczne (oczywiście w roli głównej bob ciorba :-), pokoje i prycze są czyste. Załapałem się również na ciepłą wodę pod spartańskim prysznicem. Do kibelka trzeba się udać dość daleko po schodach w dół i powrót wymaga kondycji :-) Miejscówka z pewnością z topki wyjazdu.
Dzień No. 4. Wstaliśmy wcześniej, bo czeka nas dziś najdłużej trwający i trudny etap. 24km i ponad 1700m w górę. Będziemy przechodzić przez najwyższy szczyt nie tylko naszej trasy ale i całego pasma, a zarazem trzeci szczyt Bułgarii.
Start, wszyscy gotowi o czasie! Bo dzisiaj jesteśmy wszyscy mocno zmotywowani:
(fot. Łukasz+edit)
Poranek wstał mglisty, początkowe kilometry robimy tuż pod podstawą chmur albo w nich. Właśnie tak to wygląda:
Oczywiście zdarzają się cudowne prześwity.



Wnosząc się coraz wyżej wkraczamy w rejon Пеещите скали czyli jak my byśmy to powiedzieli Śpiewające Skały. Zaczynają się formacje skalne wydające ponoć przy odpowiednich warunkach atmosferycznych dziwne dźwięki. Mimo wzmagającego się wiatru my tego nie słyszeliśmy, jedyne co, to wiatr grał na uszkodzonych słupkach zimowego oznakowania jak na obojach. 
Skały te kulminują na szczycie Rusovatec /1975/.
Pojawiają się też ubezpieczenia, przydatne z pewnością w razie oblodzenia.
Potem trawersujemy grzbiet.
Odpoczynek na ścieżce:
(fot. Agata)
Na widoczny stąd szczyt Малък Кадемля (Mała Kademlia) już nie idziemy - szlak odbija przed nim w prawo na niemal płaski grzbiet Гроба /1887/ - czyli dość ponura to nazwa, oznaczająca ni mniej ni więcej tylko Grób.
Co gorsza właśnie tutaj słyszeliśmy jakby odgłosy dalekiej burzy, co chwilowo obniżyło nam nastrój.
Tymczasem jednak po dalszym marszu wychodzimy na zachodnie zbocza i pojawia się słońce.
Przed nami długotrwałe zejście około 450 metrów do zaskakująco spokojnej, pięknej i cichej doliny rzeczki Тъжа:
Тъжа, czyli "Smutna"... Dlaczego? Dla mnie była miejscem pozytywnym, niebo wreszcie się wyczyściło, zaświeciło słońce i mieliśmy jak dotąd dobry czas na trasie. Ponadto czekał nas jak sądziliśmy obfity posiłek w chyży Mandrata (lecz rychło okazała się nieczynna) lub w chyży Тъжа /ok.1500/.
Z posiłków chatar czyli chyżnik zaproponował nam tylko dwie ciorby, oczywiście ja pozostałem wierny fasolowej :-) Za dopytywanie się chyżnika o mięsiwo, za którym tak tęsknił Łukasz, został nieomal wyrzucony z jadalni :-D W końcu musiał skapitulować i również zadowolić się zupiną.
Odpoczęliśmy i byliśmy dobrej myśli. Przed nami długotrwałe podejście na Botev. Ale jak długotrwałe? Tabliczki pokazują 3.40h, mapy.cz zaś 4h. W rezultacie szliśmy niemalże... 5.30h. Ale z tego jeszcze w tym momencie nie zdawałem sobie sprawy.
Szlak zaczyna się przejściem przez mostek drzwiowy.
Jakoś tak podzieliliśmy się, że ja z Agatką poszliśmy do przodu, rozmawiając sobie o różnych przypadkach życiowych i górskich. Poznawanie kogoś w górach ma dziwny urok, szczególnie kogoś o takiej historii :-) 
Robiliśmy co i rusz wysokość na stokach Rusaliitego. Tutaj zrobiliśmy sporą część podejścia.
Aż wyszliśmy na grzbiet, na którym zaczęło już konkretnie wiać. 
(fot. Agata)
Tu już na grzbiecie pomiędzy Ûruška Gramada /2136 m/ a Paradžika /2209 m/. To tak mniej więcej 2/3 drogi od chyży na szczyt. 

(fot. Łukasz)
Wkraczamy znowu w skaliste klimaty
Niestety, musimy stracić wysokość przechodząc przez Ušite /2115 m/ na przełęcz.
Ale! Naprzeciwko chmury się rozwiewają i widzimy nasz cel na dziś - Botev /2378/:
Zrobiliśmy zbiórkę w schronie Marinka u podnóża, zjedliśmy co tam kto jeszcze miał i... akcja!
Ostatnie trzystumetrowe podejście w ogłuszającym wietrze. 

Wiem z późniejszej rozmowy, że Magda bardzo boleśnie odczuła to podejście idąc od tyczki do tyczki ("od dzwonu do dzwonu"). Nie dziwi mnie to, to był naprawdę odcinek dający w kość uciążliwym, jednostajnym podejściem przy stale dującym przeciwnym wichrze.
W końcu szczyt pada!

Koniec części pierwszej. Takiej bardziej "beskidzkiej".