czwartek, 8 października 2020

Czeskim Grzbietem do lux-wiaty

 Karkonosze


2020, październik



Już przecież sporo razy byłem w Karkonoszach...ale przeważnie to była nasza polska część, ewentualnie szlak grzbietem granicznym. A przecież do Polski należy tylko nieco ponad jedna czwarta powierzchni pasma. Z czeskiej strony poznałem tylko kilka miejsc i szlaków, oczywiście zapuszczałem się i tam, ale obecnie chciałem zrobić trasę głównie po Czeskim Grzbiecie i okolicach. Ostateczną motywacją było znalezienie na grupie wiatingowej świetnej nowoczesnej wiaty, w której koniecznie chciałem się kimnąć. 

Początek wycieczki miał miejsce na stacji Szklarska Poręba Górna... a tu ups, "dworzec" jest obecnie w remoncie, ale to jakim! Rozmach od ucha do ucha, ulice pozamykane, jadę za strzałkami, oczywiście parking zlikwidowany, przyjechałem w deszczu, nic nie widzę, 20 minut do odjazdu vlaku a tu jeszcze trzeba się przebrać, bilet kupić, wjechałem od drugiej mańki, stało tam jakieś auto koło peronu, ustawiłem się obok.  Uff! Odjazd!

Wysiadłem w Harrachovie-Mytiny, stąd trzeba  tylko zejść na dół do Doliny Mumlavy. Boczną częścią Harrachova, zabudowaną głównie prywatnymi chatami przeszedłem do podnóża Czertowej Hory.

Droga doprowadza do tzw dojazdu skoczni:

Skocznie obecnie są nieczynne od dobrych kilku lat: mamucia od 2015, duża od 2012 roku. (Ostatnie skoki miały miejsce w poprzednich sezonach). Widok z najwyższego punktu rozbiegu:

Pojawia się ścieżka - przez chwilę ostra, a potem już spokojnie biegnąca do szczytu.
Dotąd była mgła, a jednak na szczycie się rozwidniło i mogłem cyknąć selfie z serduszkiem, Čertova hora /1021/
Widać głównie Góry Izerskie
Jakoś nie czułem się dobrze, muliło mnie i byłem niewyspany. Poszedłem do bufetu po kawę, a do kawy Czarny Lisek ;-) a potem zaraz drugi i zaraz zrobiło mi się lepiej. I weselej. 
Poszedłem dalej zachodząc po drodze na Janovą skałę /1002/
Dalsza droga prowadzi na rozdroże Studenov. Stoi tu taki bufet, a sprzedawca rozbawił mnie do łez:
Poprosiłem o kielona becherovki, a on mówi coś w stylu:" Z becherovkou to mamy problem, bo smy včera všechno vychlastali..." :-D Jak usłyszałem to zdanie w pięknej češtinie to mało się nie roześmiałem w głos. Ale znalazła się jeszcze jedna butelczyna nie vychlastana do końca i dostałem trunek.
Teraz chwila na refleksję, bo przede mną mało ciekawy odcinek biegnący lasem przez grzbiet Čertova pláň. 
Czeska strona jest znacznie bardziej "urządzona" niż nasza. Wiele szlaków jest przystosowanych dla rowerzystów i bieżkarzy (narciarzy biegowych), mają utwardzone nawierzchnie. Nawet w niedzielę po sezonie czynne są małe bufety położone przy szlakach co kilka kilometrów. Ponadto można się posilić w liczniejszych niż po naszej stronie "schroniskach" czyli boudach (chociaż z charakteru przypominają one bardziej hotele z restauracjami). Ja nosiłem ze sobą z przyzwyczajenia 1,5 litra wody, ale spokojnie można by się bez tego obyć, podobnie ma się rzecz z prowiantem. Wystarczy portfel zasobny w korony (bo płatność kartą w Czechach to nadal wyjątek, nie reguła jak u nas). W wiele miejsc położonych całkiem wysoko można dojechać samochodem. Czynne były również niektóre wyciągi krzesełkowe (na Czertovej horze, na Lysej horze, na Medvedin, na Předną planinę). Mimo nadspodziewanie dobrej pogody w tę październikową niedzielę, nie było jednak na szlakach tłumów, ludzie rozeszli się po ich sieci liczącej tu około 640 km. Sieć szlaków jest gęsta i wspomagana jeszcze szlakami rowerowymi.
Tak rozważając doszedłem rychło na Ručičky no i owszem, stoi tutaj kolejny kiosk z zaopatrzeniem. 
Po kanapce i piwku wychodzę na trawers Lysej hory. Tutaj ze stoku otwierają się widoki na stronę południową, między innymi widać Vlčí hreben, z niemieckiego Wolfskamm.
Po tym, jak doszedłem do chat ŠtumpovkaDvoračky, doszedłem do wniosku, że czas na gorącą zupinę. Chwilę tu posiedziałem nad jakimś rosołkiem. Było już koło drugiej, u mnie pora niedzielnego obiadu :-) a ja byłem jeszcze tak daleko od celu.
Ruszyłem więc na szlak, Krakonošova cesta trawersuje zbocza poniżej Kotelní jám. Stąd dostrzegłem na horyzoncie górę, którą będę musiał dzisiaj jeszcze przejść (Přední planina). Aż mi się wierzyć nie chciało...
Lepiej spojrzeć w drugą stronę: Kotelni jamy.
Widoczki jak Tatry Zachodnie nie przymierzając.
Można jeszcze wypatrzeć między drzewami wręcz skalna ścianę opadającą spod wierzchołka Harrachovy kameny.
Ten odcinek trasy zaprowadził mnie do miejscowości Horní Mísečky. Miejscowość skupiona jest głównie na obsłudze narciarzy, zjazdowych i biegowych. Jest tu kilka wyciągów, apartamentowce, gospody, hotele. Mnie jakoś żadna knajpa nie skusiła. Postanowiłem zejść do "Špindla" i tam się rozejrzeć.
Widok ze szlaku zamyka Luční hora:
W Szpindlerowym Młynie idę sobie powoli rozglądając się. Mijam knajpy, sklepy, ludzi. Niby byłem głodny ale jakoś nie mogłem znaleźć odpowiedniego miejsca na posiłek. Miasteczko jest bardzo ładne, robi bardziej eleganckie wrażenie niż Szklarska Poręba (nie mówię już nawet o Karpaczu, bo to miejsce jest znane z kompletnie zdezorganizowanej zabudowy). 
Dopiero po drugiej stronie Łaby znalazłem "Czeską gospodę" i tam zakotwiczyłem. Jak zwykle dania mojego pierwszego wyboru (kachna) nie było, fatum trwa nadal, wziąłem w zamian kotlet drobiowy, był całkiem dobry, nie wysuszony.
Po wyjściu z knajpki zauważam, że słońce już opadło nisko i robi się chłodniej. Czeka mnie rozgrzewka na podejściu zielonym szlakiem najpierw na Hromovkę i docelowo na Předníą planinę. Niestety miło odpoczynku i posiłku trudy dnia dają już o sobie znać, za mną już 21,5 km. A przecież jeszcze do przejścia zostało mi jeszcze niemal 9...Chyba coś z planowaniem zawaliłem ;-)
Špindl w zachodzącym słońcu a raczej już w większości w cieniu:
Do Hromovki jakoś to szło, ale potem zaczyna się wcale nie stromy odcinek zwany na mapach nie wiedzieć czemu "Telefonka" i on mnie wykończył, wciąż wydawało mi się, że szczyt jest tuż tuż i ciągle odsuwał się dalej.
Přední planina /1198/: no niestety nie mam zdjęcia, chyba nie miałem siły wyjąć aparatu ;-)
Za nieczynną Boudą na Plani zrobiło się ciemno i znów ten sam co zawsze dylemat, wyciągać już lampkę czy jeszcze da radę iść bez niej? Jak zwykle decyzja przychodzi sama po pierwszym prawie-zwichnięciu :-)
Trudno mi opisać ten ostatni odcinek aż do "hali", na której stoją Klinove boudy. Było już całkiem ciemno, szedłem trochę na autopilocie, nieco pod górę, mijałem po wyjściu z lasu kolejne domostwa zagubione w sercu gór. Stoi tu z dziewięć-dziesięć domów, część z nich sprawiała wrażenie pustych, w innych świeciły się lampy i ludzie spędzali spokojny jesienny wieczór. 
W końcu minęły te ostatnie kilometry i dotarłem do miejsca po byłej Klinovej boudzie
Początki ludzkiej udokumentowanej działalności w tym miejscu sięgają XVI wieku (pobliska kopalnia rudy żelaza). Stara poniemiecka chata (Keilbaude) spłonęła w 1970 roku po eksplozji dieslowskiego agregatu prądotwórczego. (Zresztą do niedawna w ogóle nie było prądu na tej "hali" w domostwach).
Rok 1927:
Rok 1970:

Obecnie w tym miejscu stoją dwie wiato-chatki, jedna typowa dla czeskich Karkonoszy, trójkątna drewniana z drzwiami. Druga jest nowoczesnego pomysłu i w niej to chciałem zanocować. Przyznam, że słabo wypadł mi "biwak". Oczy mi się zamykały po nieprzespanej nocy i długiej trasie, zdążyłem ledwie zgotować kubek wody na herbatę i niedługo potem padłem na ławeczce. Potem wstawałem jeszcze kilkakrotnie w nocy, odwodnienie i głód dawały o sobie znać. Do drugiej wiaty zawitała czeska parka mieszana, coś tam świętowali bo mieli ze sobą jakieś prosecco czy coś w tym stylu. 
Księżyc był niemal w pełni i przez przeszklenie dawał mi po oczach od pewnego momentu nocy :-)
Tak to wygląda z zewnątrz:
A rano oferuje takie widoki:


Nocleg był bardzo przyjemny, wręcz komfortowy. Wykończenie w jasnym drewnie daje poczucie obcowania ze szlachetną materią. Bonusem jest widok z obiektu, co jest nietypowe dla wiat. Niestety obawiam się, że chatynka nie przetrwa wielu sezonów zimowych bo sprawia wrażenie zbyt delikatnej. 
Po śniadaniu wyruszyłem na ścieżkę dookoła Stoha prowadzącą znów do Szpindlerowego Młyna, bo tam krzyżują się wszystkie szlaki tego rejonu Karkonoszy. 
Ten szlak 
to znowu strzał w dychę, widać całą dolinę Świętego Piotra, Dlouhý důl z kaskadami wodospadów
a naprzeciwko wspaniałe Kozí hřbety z bodaj najbardziej wysokogórskim odcinkiem szlaku w tym paśmie.
Pojawia się Svaty Petr i w tle Medvedin:
Według alarmistycznej najnowszej prognozy, miało padać od rana. Tymczasem udaje mi się cały czas pozostawać suchym, ba, nawet pojawiają się przebłyski słońca.
Ciekawe mostki na mijanych potokach
Cóż, przyznam się, że zszedłem wprost w dół wzdłuż wyciągu Svaty Petr żeby zaoszczędzić sobie chodzenia trawersem. Niestety moje salewy nie wytrzymały rosy na rosnącej tu trawie już po dwudziestu krokach :-) Wyszedłem wprost na dolną stację i znów dotarłem do centrum Szpindla. Marzyłem, że gdzieś będę mógł wypić dobrą kawę, niestety, wszystko było jeszcze nieczynne oprócz sklepiku, gdzie kupiłem jakiś napój i zasiadłem na ławeczce nad samą Łabą. Pogoda mnie rozpieszczała.
Stwierdziłem zatem, że zamiast cofać się tą samą drogą co wczoraj na Horní Mísečky, podejdę do Labskiej boudy trudniejszym a nieznanym mi szlakiem niebieskim, którym zawsze chciałem przejść, kiedy widziałem go z góry. Najbardziej stromy odcinek również jest "tatrzański" w charakterze.
Sama dolina Łaby może nieco znużyć, przeszedłem ją szybko, obserwując otoczenie a także niestety nadciągające chmury. Kiedy jednak kończy się asfalt, zaczyna się fajniejszy odcinek prowadzący na próg i poprzez Labský důl.
Urwiska na zboczach grzbietu Krkonosza:



Podejście ambitniejsze - ponad dwieście metrów - zaczyna się, gdy wchodzi się na skraj wąwozu Labská rokle.


Panorama doliny Łaby


Już jestem prawie na górze, skręcam jeszcze zobaczyć nad sam Wodospad Łabski 
W Labskiej boudzie wreszcie dostałem kawę i apfelstrudel. Niestety, w czasie gdy spokojnie wypoczywałem nad filiżanką, pogoda padła na kolana i zalała się...nie łzami, deszczem.
Dalszą trasę szedłem już w zacinającej od południowego zachodu mżawce.
Źródło Łaby  jeszcze pstryknąłem dla porządku.
Następny postój zrobiłem dopiero w naszym schronisku na Hali Szrenickiej i uraczyłem się pomidorówką. Potem już bez dalszej zwłoki zszedłem do Szklarskiej Poręby. Czyli machnąłem dalsze 27 km. 
Przeżyłem szok przy dworcu, bo okazało się, że w niedzielę auto zostawiłem w środku placu budowy: jeździły ciężarówki, ciężki sprzęt a to co wziąłem za parking przy peronie było parkingiem dla wozów budowy. 
Po tej wizycie nabrałem apetytu na jeszcze więcej czeskich Karkonoszy, pomysły są już na mojej "liście".