niedziela, 14 listopada 2021

Jesienna dmuchawa (z cyklu: śpiąc we w.s.c.)

 Beskid Mały



2021, listopad



Z tym wypadem wstrzeliłem się w fajny termin pomiędzy świętami i innymi rodzinnymi okazjami. Pogoda miała być ładna a ja chciałem odnowić znajomość z miłą chatką. Do tego miałbym okazję przyjrzeć się niewidzianemu sporemu odcinkowi szlaku beskidzkiego i zobaczyć kolejne tereny "pomiędzy".

Od razu napiszę, że wypad sam w sobie udał się znakomicie ale miał dla mnie katastrofalne następstwa, o czym na końcu.

Na razie zacznijmy od tego, że pociągami dostałem się do Suchej Beskidzkiej na sam poranek sobotni:

Było rześko, wręcz chłodno ale zapowiadał się i tak ładny dzień. Poszedłem do skrzyżowania, przeszedłem przez potok i zacząłem robić szlak zielony. Od razu zrobiło się stromo, bo z samiuśkiej doliny Stryszawki musiałem wydostać się na pierwszą górkę. Kilkaset metrów podchodzenia i odnajduję się na Lipskiej Górze /625/. Na samym szczycie to nic ciekawego nie ma, ale za to na zejściu na Przełęcz Lipie /516/ pojawiają się ładne widoczki. Grzbietem naprzeciwko biegnie Mały Szlak Beskidzki:


I sama Lipska Góra:
Podchodzę teraz na stoki Gołuszkowej Góry, chociaż szlaki omijają sam wierzchołek. Na chwilę łączę się ze wspomnianym MSB:
 Przełęcz Carhel /640/

Wreszcie doszedłem do ciekawszego miejsca trasy, jakim są Kozie Skały. Są to całkiem pokaźne jak na Beskidy wychodnie skalne, położone grzebieniowo wzdłuż grani. Ciągną się na długości kilkuset metrów, raz wyższe raz niższe, zatem jest co oglądać.
Potem pominąłem szlak i grzbietem doszedłem na Żurawnicę /727/. Szczyt nie jest widokowy ale wynagradzają to widoki ponad Krzeszowem.
Naprzeciwko świetnie widoczne stoki głównego grzbietu Beskidu Małego, z Leskowcem w roli głównej.  I nawet widziałem tam schronisko na polanie.(Takie niby kolorystyczne zabawy).
Przy przechodzeniu przez Krzeszów trochę myślałem o knajpce, w której zjadłbym coś ale niestety nic takiego nie spotkałem po drodze a na dodatek straciłem w studzience kanalizacyjnej grot i talerzyk od kijka...
Zrobiłem sobie mały postój w czasie podejścia na Gronik. Żurawnica:
Przyjemny moment tego dnia. Leżę sobie na łączce pod lasem, naprzeciwko słoneczko i piękne widoczki. Najlepiej widoczna tutaj Babia Góra a przed nią (po prawej) Jałowiec.

(kom.)
Po tej chwileczce zapomnienia muszę podążać dalej. Jesienny widok z Gronika /530/ nie zostawił mnie obojętnym:
Po minięciu Targoszowa wbijam się w las, by po chwili znów przechodzić przez przysiółki i ostatecznie zaczynam podejście na Czarną Górę /808/. Tutaj miało miejsce wiekopomne zdarzenie, ponieważ spotkałem jedyną na trasie grupkę turystów, schodzącą szlakiem. 
Podejście jest dość strome i męczące, biegnie dość nudno ścieżką przez las. Po wejściu na ramię Czarnej Góry trasa przebiega już spokojniej. Tymczasem musiałem odnaleźć miejsce, w którym najlepiej będzie odbić w lewo do kolejnego punktu programu. Udało się to bezproblemowo, niestety pogubiłem się już prawie na samym dole, nad samą grotą, włażąc w jakieś źródliska. W końcu przebiłem się i jest, Grota Komonieckiego:
Jest klimacik, to fajowe miejsce.

(kom.)
Spędziłem tu chwilę korzystając z zimnej wody kapiącej ze stropu. Miejscówka bardzo mi się podobała, podobno w zimie jest jeszcze fajniej, może kiedyś będzie okazja do ponownych odwiedzin.
Dalsze podejście uskuteczniam w stronę zachodnią, stromą ścieżką wspinam się w poszukiwaniu szlaku. Znów pod koniec poszedłem w złą odnogę i było nieco przebijania się przez las, wreszcie wyszedłem na szlak (niebieski/zielony). Czyli wreszcie jestem na ostatnim etapie traski.
Po drodze, na lewo od Babiej, miły prześwit na Tatry:
Wieczór zbliża się szybko
Ale na szczęście jestem już blisko. Ostatni kilometr przez Gibasów Wierch (albo na innych mapach Groń) i wyszedłem na Gibasowe Siodło. Pożegnanie z ostatnimi promieniami listopadowego słonka:

W chatce spotkałem się z miłym i rzeczowym przyjęciem, zresztą ja też zawsze staram się stawiać sprawę jasno i od razu pytam o reguły panujące w takim miejscu. Czyli: gdzie i jak się myjemy, co zrobić z wodą a co ze śmieciami itd. Wiadomo, każde Duloc ma swole rules ;-)
Miałem w pewnym sensie szczęście, bo oprócz mnie było tylko troje gości w chatce. Po przełamaniu pierwszych lodów spędziliśmy bardzo wesoły wieczór razem ze Stachem czyli gospodarzem. W sumie, może jakby było więcej osób też byłoby fajnie, ale ja organicznie wolę kameralne spotkania. Kilka razy wychodziłem do sławojki właściwie tak jak siedziałem za stołem i okazało się to błędem, ponieważ już wtedy w nocy wiatr wzmógł się i nastała beskidzka dujawica.

Ranek wstał równie piękny jak wieczór.
Miejscóweczka-chateczka ma się dobrze i mam nadzieję, że będzie nas gościć jeszcze wiele lat, wraz z Gospodarzem.
Spojrzenie na główny grzbiet , na rejon Łamanej Skały, jak widać był przymrozek
Na tym wypadzie atrakcje były gęsto upakowane, zatem schodzę do kolejnej z nich: Jaskinie Czarne Działy.


Cieszę się, ze zmusiłem się do zejścia na dół i obejrzenia tych tajemniczych skalnych form z bliska, zawsze tak chwalę za nie Sudety, ale na tym wypadzie Beskidy również pod tym względem dawały radę!
Ścieżka grzbietowa prowadziła mnie dalej poprzez Kucówki /833/ i Nad Płone /770/. Bliżej Łysiny pojawiają się na łączkach jakieś sznurki, wygrodzenia, niestety nasz naród nie potrafi bez tego żyć. Nie wiem na ile w przyszłości ten odcinek będzie możliwy do przejścia, bo może każdy spłachetek gruntu zostanie pogrodzony i odcięty. Tak się skupiłem na szukaniu drogi, że przegapiłem jeszcze jedną jaskinię - w Zamczysku. 
Tymczasem opuściłem szlak zielony. Ścieżka zamieniła się w uliczkę o wiele mówiącej nazwie "Szczytowa" i nią wyszedłem na szeroką łąkę, na której stoi wieżyczka strzelnicza...albo widokowa. Główną rolę w panoramie grało położone naprzeciwko Pilsko, a podwójny szczyt na prawo to Romanka:

Tymczasem muszę powiedzieć o jednej doniosłej okoliczności, która miała miejsce. Cały czas od rana szedłem przy silnym, ciągle wzmagającym się przeciwnym wietrze. To również miało swoje długofalowe następstwa. Na razie kierowałem się wg mapy i gps najpierw przez Gugów Groń /759/ a następnie przez Przykrzycę /754/.  Zacząłem szukać możliwości zejścia do doliny i w końcu pokonując niezwykle strome ścieżki stanąłem na górnych skrajach Kocierza Moszczanieckiego. Po zejściu na dół do szosy chciałem tylko ja przekroczyć i kontynuować wędrówkę na przeciwstok, tymczasem wpadłem na knajpkę pod nazwą "Przystanek Kocierz". Okazało się, że jest otwarte więc pokrzepiłem się...dobrym rosołkiem.
Chwilowy odpoczynek był ok, ale straciłem kolejne pół godziny. Kierując się w stronę grzbietu, poszedłem uliczkami i dróżkami. Na przeciwległym stoku widać lasy i polany na Przykrzycy.
Znowu muszę zrobić wysokość i żeby to zrobić sprawnie, wyduszam poty. Bez szlaku lecz uczęszczanymi ścieżkami podążałem w stronę zachodnią i północno-zachodnią, tak, aby po kilku zadyszkach stanąć wreszcie na żółtym szlaku tuż pod Kościelcem /795/. Po drodze dość nieoczekiwanie pokazało się Skrzyczne.

Zziajany, szukam miejsca na złożenie tyłka chociaż na chwilę. I takie miejsce jest na Polanie Kowalówka, fajną miejscówkę znalazłem z ogniskiem i ławami i jeszcze w bonusie - z widoczkiem.
Zszedłem do Soły w Tresnej z myślą, że jestem w niedoczasie. Jeśli chcę zdążyć do Łodygowic na pociąg do Katowic to muszę niemal wbiec na Łysy Groń (czy na innych mapach Tresną) i zbiec do Brennej. Tymczasem czułem się już wyeksploatowany i jakby słaby. Sprawdzam przystanek autobusowy - ma być ponoć jakieś połączenie do Żywca, za 50 minut. W tym momencie para ze mnie zeszła. Postanowiłem zakończyć wycieczkę i spokojnie udać się do Żywca, gdzie zdążyłbym zjeść jakiś spóźniony obiad przed podróżą. Udało mi się zabrać stopem do centrum Żywca. Niestety knajpy po drodze były albo pełne albo zamknięte i skończyło się na wizycie w...kebabie, którego nie jestem wielbicielem. W sam czas zdążyłem dojść jeszcze na dworzec i kupić bilet. I jeszcze trochę pomarznąć na peronie na opóźniony pociąg. 
Gdy pociąg ruszył, za moment zapadł zmierzch. Okazało się, że zrobiłem dobrze kończąc w Tresnej. Najważniejszą część trasy przeszedłem a potem się zorientowałem, że odcinek na Łysy Groń i dalej żółtym szlakiem już kiedyś szedłem, o czym zapomniałem. Cała trasa i nocleg okazały się fajnym i niesztampowym pomysłem, łącznie z odcinkami pozaszlakowymi i mało uczęszczanymi. 

Tymczasem po powrocie czułem się coraz gorzej. Najpierw podejrzewałem przeziębienie, ale robiło się coraz poważniej. Po tygodniu zachorowała również rodzina. Testy dodatnie. Prawdopodobnie złapałem covid mimo zaszczepienia jadąc w ciasnym przedziale z pewnymi podejrzanymi osobnikami. Po kolejnym tygodniu chorowania zamiast lepiej zrobiło się gorzej ale też objawy nie przypominały covid. Nagle dostałem gorączki powyżej 39. Okazała się kolejna rewelacja - równocześnie z wirusem miałem drugą, masywną infekcję bakteryjną zatok. To przez te nocne eskapady i cały dzień chodzenia w silnym przeciwnym wietrze, będąc spoconym - tak się to zemściło. Dopiero antybiotyk pomógł mi w pokonaniu tej drugiej choroby. Efekt jest taki, że straciłem siłę i formę, które będę się starał odbudować do stycznia a może lutego. W tym sezonie raczej z zimowych wypadów nici :-(