środa, 23 marca 2022

Szyszunia!

 Karkonosze


2022, marzec 


Dzika potrzeba łażenia po śniegu a tu brak pomysłów. Napisałem więc ogłoszenie w stylu: "pojadę z kimkolwiek gdziekolwiek" :-) I znowu się udało - odezwał się do mnie Tomek, który montował ekipę na sobotnią traskę gdzieś w Karkonoszach. Jak to, znowu Karkonosze?! - no pewno, natychmiast się zadeklarowałem, trwały tam jeszcze jakieś przetasowania w składzie, proponowaliśmy różne wersje trasy. Wreszcie powstał pomysł, który mnie również urządzał, minimum chodzenia po lesie, maximum na ośnieżonym wciąż grzbiecie.

Wybraliśmy jeden z hardcore'owych wariantów podejścia ale za to szybki i ambitny, mianowicie żółty szlak ze Szklarskiej, wspinający się w krótkich abcugach 760 metrów do Czeskiej Budki (z ulicy Okrzei).

Podchodziłem tutaj ostatnio trzy lata temu w kwietniu, kiedy na Wielkanoc spaliśmy w hoteliku nieopodal tegoż szlaku. Wtedy poszło mi bardzo szybko, zobaczymy jak będzie dzisiaj. Ponieważ skład uzupełniła jeszcze Asia, całą trójką zaczynamy podejście. Na samym początku jeszcze przez chwilę nie było śniegu: 

(fot. Asia)
Ale już po zejściu ze stokówki na około 750 metrach zima trwa w najlepsze
(fot. Asia)
No i jeszcze tylko niemiły obowiązek zapłaty haraczu za bilety i można się cieszyć górami. Robi się coraz bardziej słonecznie, i to mi się podoba, ponieważ równocześnie przewiewa nas zimny wicherek. 
 Błyskawicznie wyszliśmy do Kukułczych Skał. Jeszcze moment i mogliśmy się już cieszyć słońcem i śniegiem pod Łabskim Szczytem.
Zrobiliśmy tylko króciutki postój w zimowym przedsionku schroniska na założenie raczków i golnięcie napoju. Ruszyliśmy dalej do grzbietu i tylko wiatr nam przeszkadzał:
Nie sposób było się nie opalić tego dnia:
Pięknie, wyjście na grzbiet w słońcu i wietrze, jeeest moc! A to co, lodowczyk?
Jak zobaczyłem tę sesję zdjęciową, to z wrażenia aż ręka z aparatem mi drgnęła
Ruszamy na wschód. Wspaniale być tutaj ponownie, mogę tu wracać co miesiąc. Ale zimą. Heheeh!
(fot. Asia)
Takich narciarzy śmigających na dzikusa bokiem to ja szanuję

Tradycyjnie wyszliśmy na Śnieżne Kotły. Tutaj jak zwykle gromadzi się sporo ludzi i my też daliśmy sobie czas na kilkanaście fociszy.
Nieśmiertelny widok, nas nie będzie 100 i 1000 lat a to urwisko będzie wciąż takie samo
Tomek&me:
(fot.Asia)
Kilka słów zachęty dla mojego crew i poszliśmy na obelisk na szczycie. Śmieszna sprawa, szliśmy tam zupełnie sami, ale kilka minut po naszym wejściu szczyt  zaroiło się od turystów. Odważyli się? W sumie, to fakt, całkowicie "legalnie" nie wolno tego kilometra przejść, ale w zimie jest dozwolone więcej niż w lecie. Po wejściu na szczyt Szyszaka Wielkiego oczywiście przystąpiliśmy do uwieczniania tego faktu:
(fot.Asia)
Dawno tu nie byłem, bo od czasu pierwszego wejścia na ten szczyt zawsze coś stało mi na drodze, a to pogoda, a to zmęczenie w trakcie trasy i tak dalej.
Szyszak Wielki /1509/
Robimy zawrotkę i przemierzamy szlak w przeciwną stronę, tym razem jest nieco lepiej bo wiatr zaczął duć w plecy a nie w twarz, natomiast słońce nas opaliło niespodziewanie.
Rzut okiem do przodu:
Rzut okiem za plecy:
Sprawnie przeszliśmy te siedem kilometrów grzbietem do Szrenicy, bajka


Stąd wschody zawsze się pstryka, wiadomo
Na Szrenicy /1361/ w schronisku było pełno, więc zeszliśmy na Halę. Mimo, iż to ja najwięcej gadałem o zjedzeniu jakiejś zupiny, na jedzenie zdecydowali się moi towarzysze a ja - jednak nie. Ale nie żałowałem, widząc co było na cenniku i potem na talerzach ;-)
Zeszliśmy do Kamieńczyka (szybko) i do Szklarskiej (ostrożnie, ze względu na lód). 
Wypadzik udał się nad oczekiwania, oczywiście grzbiet Karkonoszy przy takim warunie to zawsze przyjemność. Ale i niebagatelną rolę grało fajne towarzystwo, ostatnio (odpukać!) mam dużo szczęścia w tej dziedzinie i mam nadzieję, że większość tych spotkań na szlakach będzie miało swój ciąg dalszy.



Kosmicznie

 Jeseniky


2022, marzec



Po zbyt długiej przerwie spowodowanej problemami różnego rodzaju, udało się umówić z wrocławskimi jebakami gór czyli Mountainfuckers :-) Mimo ciągłych przeciwności losu i braku miejsc w schroniskach polskich znaleźliśmy coś po drugiej stronie granicy. To znaczy znalazł Radek, bo my ze Złym jesteśmy zbyt aspołeczni :-). Po dyskusjach nad trasami "wte" i "wewte" zgadzamy się co do rozpoczęcia w Karlovej Studziance. A dalej zobaczymy, chociaż stanowczo mieliśmy zawadzić o schronisko Švýcárna oraz oczywiście wejść na Praděda. Skład jest dość spory, bo oprócz dwóch horjebaków czyli Radka i Złego dołączył jeszcze Bartek oraz quebeczański (takie słowo wymyśliłem!) koleżka Theo.

Drab z parkingu rabuje nam 90 koron za dzień. Teraz możemy już wyjść na szlak i na początek podeszliśmy na Rolandův kámen /910/. Niestety ze względu na oblodzenie, wejście na samą skałę było zablokowane. No nic, ruszamy dalej w dół do szosy Videlskiej. Jest to ciekawa szosa, z wieloma zawijasami i serpentynami i prowadzi przez przełęcz Sedlo pod Lyrou /Kota 1003/, która jest jej najwyższym miejscem. Przez tak wysokie położenie szosa nie jest w zimie utrzymywana, aczkolwiek nie jest zamykana i przejazd nią jest możliwy - lecz wyłącznie dla odważnych kierowców, którzy uzbroją swoje auta w łańcuchy. Nasza droga prowadzi właśnie przez wspomnianą przełęcz i dalej w leśną stokówkę bez szlaku. 

Ma nas ona doprowadzić aż do niebieskiego szlaku z Wideł na górę... a dokąd doprowadzi, to się jeszcze okaże. 
Robimy kolejne zakręty i odkręty stokówki trawersując Ostry Wierch, potem Prostřední vrch i wreszcie Sokol. 
Ciągle gdzieś tam z daleka kusi nas główny cel!
Po drodze oczywiście miały miejsce różne inne aktywności...
(fot.:Zły)
(fot.:Zły)
Po tych atrakcjach idziemy dalej:
Jak widać, śniegu jest cały czas dobrze ponad metr, to jest ździebko zadziwiające, u mnie na nizinach totalna wiosna a w górach ciągle zimowo jak w zeszłym stuleciu. 
Ale - bandyci oczywiście nie zamierzają odpuścić! Na rozdrożu Silonowej i Drzewarskiej drogi wymyślili nową głupotę: oto mamy wyleźć nie wiadomo po co na Sokola! I jeszcze mnie obrażają: "To ty sobie tu poczekaj, my wejdziemy i zejdziemy zaraz". No jeszcze kurnwa czego. Stary człowiek i tak może.
Wyjście tego kilometra i 250 metrów w pionie na Sokola kosztowało mnie kilka strzępów płuc i jeden z przedsionków serca. Nie wiem dlaczego, kompletnie nie miałem pary. Wiek? Covid? Chroniczny brak gór? Kilka razy byłem już przekonany, że to koniec, ale za każdym razem okazywało się, że szczyt jest jeszcze dalej. ...one pomysły.
Wreszcie jest, Sokol /1187/. Brak mi tchu nawet przy pisaniu tej relacji.
Jesteśmy, jak się wydaje, rzut beretem od Pradziada. Ale to tylko złudzenie.
Mieliśmy jakoś zejść do niebieskiego szlaku, tymczasem wrocławska bandyterka popisała się kolejnym świetnym pomysłem: my sobie pójdziemy prosto, podejdziemy pod górę sto metrów i wbijemy w prawo w ścieżkę skrajem rezerwatu i lasu czyli w Vegetacni chodnik i dojdziemy do Švýcárni. 
Po chwili wchodzimy w świetne skałki:
Tymczasem co z planem? Czuj duch! Nic takiego nie miało miejsca. Poszukiwana ścieżka była kompletnie zasypana i nieprzetarta, bo (oczywiście) nikt tamtędy w zimie nie chodzi.
Poszliśmy w takim razie na kreskę w górę, co było najlepszym pomysłem w tej sytuacji.
Przez las sto, od skraju lasu kolejne nędzne dwieście metrów w pionie. I to jeszcze przez (jakby nie było) rezerwat... 
Nie powiem, żeby mi było łatwo, ale w jakimś momencie złapałem drugi oddech - taki bardziej alpejski. No ale i tak wlokłem się na samym końcu, co tu jest udokumentowane:
(fot. Zły)
(fot. Zły)
Kosmiczne wrażenie robi na mnie moment, kiedy w polu widzenia pojawiła się ta szpica, jakby wyjęta z lemowych opowiadań o Pilocie Pirxie: 

Metr za metrem napieram w górę, aż w końcu zobaczyłem czubki tyczek zimowych! Najpiękniejszy moment trasy.
Wychodzimy te kilka metrów na szczyt, ale to już tylko formalność.
(fot. Zły)
Teraz kolej na restaurana. Heeh:
(fot. Zły)
Ja oczywiście nie piłem prawie nic. Ale towarzystwo sobie nie żałowało, tak to jest jak się jedzie ze społeczną patologią.
Jak na gust kelnerki, siedzieliśmy tam stanowczo zbyt długo - widziałem to w jej oczach. 
Spacerek w kierunku naszego lokum:
(fot. Zły)

Przez ten nieplanowany "skrót" byliśmy w Barborce na tyle wcześniej
...że nie wszystkie łóżka zdążyli zrobić XD
Tutaj to w ogóle była komedia, bo panie serwisowe przyniosły materac, pościel i obleczenie i zamiast zabrać się do roboty to tak patrzą na nas wyczekująco i pytają: "A umite to sami?" XD Czeska obsługa level hard, no i trzeba było samemu oblekać. 
Na wieczór poszliśmy jeszcze na stok pomiędzy Petrovymi kamenami a Vysoką holą. 
Ostatnie promyki słońca
Wyszliśmy tak niemalże do końca wyciągu, jednak ostry zimny wicher przegonił nas stamtąd szybko z powrotem.
Zmykamy do horskiej chaty na rozgrzewające trunki - dostawa od Radka prosto z Meksyku:
(fot. Zły)
Taka bida-wersja, cytryny nie było w bufecie XD Żeby nie nasze przyniesione na własnych barkach wiktuały i napitki, cały wieczór byłby "bida", ale za to było jak zwykle wesoło do rozpuku. Ciężko opowiedzieć ten tramwaj (to żart dla wtajemniczonych XD).

Dla nas rozpuszczonych polskimi przybytkami noclegowymi zdziwienie budzi cena za takie warunki...ale już chociaż mogli w tej cenie dać śniadanie. No nie dali, trzeba było wybulić za michane vejca. Nic to, zjemy coś więcej później, na razie czeka nas tylko zejście doliną Białej Opawy. Niestety tylko czwórka z nas ma swoje raczki. Zobaczymy, co się będzie działo.
Niedziela była chyba jeszcze ładniejsza niż sobota bo nie było takiego wiatru.

So far so good jak to się mówi, ale do czasu. Po dojściu do słynnych schodów oddałem Theo jednego raczka a Bartek kijki ponieważ dalsza droga bez wspomagania wyglądała już zbyt...tricky. Ostrzegały o tym również i takie tablice:
Nic dziwnego, ponieważ najbliższe około dwa kilometry to raptowne zejścia, strome trawersy wysoko na stoku ponad potokiem, mostki, stopnie i wszystko to w śniegu lub lodzie. Nie chciałbym tam się ześlizgnąć

Ostry zjazd...
(fot. Zły)
...i dalej,  po (zbyt rzadkich) stopniach:
(fot. Radek)
Już sam nie wiedziałem - trzymać się kijków czy poręczy..?
Zadziwiająca jest ta dolina

Im niżej, tym cieplej i śniegu mniej. Ale najbliższy upadku byłem zdaje się na ostatniej prostej przed parkingiem.
Odwiedziliśmy jeszcze raz Karlovą Studziankę a konkretnie Džbán, gdzie znów mogliśmy doświadczyć radości <czeskiej obsługi> XD tym razem pan kelner bardzo się starał i był grzeczny, ale chyba go przerosła rozrastająca się zbyt szybko liczba gości w knajpie. Tym niemniej "Dzbanuszek" można polecić na przyszłość.
Na parkingu drab wykasował nas na kolejne 90 koron, mimo protestów, ze już wczoraj wziął za dobę, to on jednak liczył jakoś inaczej (na naszą niekorzyść). I to już był ostatni akord, wszyscy byli zadowoleni i nic nie popsuło nam już przyjemności z tego wypadu.
To kiedy kolejny?