Sierra de Tramuntana
2024, grudzień
Dzień 3. Po śniadaniu wyszliśmy przed schronisko Tossals Verds a tu coś jakby kropi. Brr, jak w tym warunie będziemy się wspinać po śliskich wapieniach, przecież czeka nas dziś strome przejście skalistym wariantem szlaku!
Ścieżka wije się po stromym zboczu a wapienne podłoże wymaga zdwojonej uwagi, bo wszystko jest mokre.
Poszliśmy z Krzyśkiem do przodu, Piotrek jako pretendent do miana dżentelmena został z dziewczynami...nie wiem, co tam na tyłach się działo, ale strasznie długo im zeszło.Na szczęście przestało całkiem padać i mogliśmy spokojniej podziwiać ściany wąwozu
Coraz śmielej wkraczaliśmy w gardziel wąwozu, zabawne, że "wąwóz" tak groźnie brzmiący po angielsku "gorge", po hiszpańsku jest swojskim "barranco" XD
Wreszcie doszliśmy do miejsca z ubezpieczeniami, na całe szczęście kamienie po porannym deszczyku dzięki silnemu wiatrowi zdążyły wyschnąć, bo inaczej byłoby tu ciekawie. Szedłem pierwszy i oglądając się na Krzyśka robiłem mu focisze, takie jak to:Dziwnie było poczuć znowu łańcuch w dłoni... na Majorce :-)
Poczekaliśmy na resztę zespołu i miło było pośmiać się, jak skrobali się kolejno na ściance ;-)
Tutaj widać pracę w tandemie:No i dlaczemu nie było więcej łańcuszków?! I czemu szlak nie prowadzi na położoną nieopodal przełęcz niższą o 150 metrów, tylko na wysoką na 903 m npm coll del Portellet?
Z tej (sportowej) złości przyspieszyłem kroku by samemu nabijać kilometry. Ale tu od towarzystwa sienie uwolnisz bracie, wszędzie ONE, te diabełki:
Obserwują
łowiecka się na mnie patsy
Obchodząc zbiornik Cuber, naprzeciwko w chmurach mieliśmy najwyższy szczyt Majorki - Puig Major (1436 m). My tymczasem szliśmy dalej dolinką na zachód:
Po drodze widziałem tutaj (po lewej w dole) blachy z rozbitego w 2017 małego samolotu.Szybko poszedłem w kierunku ostatniego, najwyżej położonego drzewa - za nim jest przejście w murze. Te mury to ciekawa sprawa - stawiane w poprzek dolin, które już mijaliśmy, zawsze z furtką, prawdopodobnie wydzielały dawniej tereny i stada poszczególnych "baców". Wyszedłem poza mur na przełęcz coll del Portellet a tam bajka
żeby nie ten piżdżący wiater! Ukryłem się w wysokich trawach, mając chwilę czasu na drugie śniadanie i czekając na resztę wycieczki. Pierwszy zza muru wyłonił się Pioterek
potem reszta grupy. Lecz ja już tak przemarzłem, że musiałem spieprzać na dółłowiecka się na mnie patsy
Obchodząc zbiornik Cuber, naprzeciwko w chmurach mieliśmy najwyższy szczyt Majorki - Puig Major (1436 m). My tymczasem szliśmy dalej dolinką na zachód:
Ten odcinek był spokojniejszy, lekko pod górę przy akompaniamencie wiatru hulającego w dolinie.Przełęcz: coll de l'Ofre
Stamtąd przyszliśmy doliną
Przeszliśmy na drugą stronę i posuwaliśmy się teraz w dół malowniczym i głębokim wąwozem
(fot. Iwonka)
Ścieżka biegła u podnóży skalnych ścianW oddali pojawiło się już miasteczko Soller a za nim morze, a na cyplu wybiegającym w morze - biały przecinek latarni morskiej, pod którą miało być nasze schronisko.
Ścieżka czasem biegła skrajem urwiska
Ścieżka dalej jest wybrukowana kamieniami, pewnie przez lata chodziły tędy osiołki z towarami w tę i z powrotem...
A tej owcy coś się chyba pomyliło, pasie się na skale:
Biniaraix w popołudniowym słońcu - taka pierwsza część Soller:
Poszliśmy do centrum w nadziei na jedzonko w jakiejś knajpce. Niestety trochę pechowo przyszliśmy w porze, kiedy kuchnie były już zamknięte po lunchu a jeszcze nie otwarte na wieczorne spotkania. No i tak sobie snuliśmy się po głównym placu i okolicznych uliczkach rozważając różne opcje...
Posiedzieliśmy w kawiarni, grupa (jak zwykle) coś zjadła i oto przed nami... jazda antycznym wehikułem! Tramwaj był drewniany, przypominał mi stare poznańskie bimby, którymi jeździłem do liceum.Tego nie można było przegapić - czynny również po sezonie turystycznym, zabytkowy tramwaj zawiózł nas do portu.Jak na złość wszystkie knajpy po tej stronie były nieczynne a nie chciało nam już się dalej sprawdzać. Musieliśmy iść w stronę latarni. Kilka kilometrów nad huczącym morzem i byliśmy w położonym nieopodal latarni Refugi de Muleta. Podobnie jak w poprzednio odwiedzonych schroniskach przeszliśmy procedurę "zadomowienia". Niestety, żaden posiłek nie był możliwy do zamówienia o tej porze. Skończyło się na pizzy dowiezionej z Soller, gumowatej i miękkiej.Biniaraix w popołudniowym słońcu - taka pierwsza część Soller:
Poszliśmy do centrum w nadziei na jedzonko w jakiejś knajpce. Niestety trochę pechowo przyszliśmy w porze, kiedy kuchnie były już zamknięte po lunchu a jeszcze nie otwarte na wieczorne spotkania. No i tak sobie snuliśmy się po głównym placu i okolicznych uliczkach rozważając różne opcje...
W tym refugi wszyscy śpią w jednej wielkiej sali na piętrze, niestety gdzieś mi się zapodziały fotki z tego noclegu.
Dzień 4.
Śniadanie było typowe, ale to tutaj właśnie dowiedzieliśmy się, że obowiązują limity na osobę ;-) tym niemniej chatar podrzucił nam coś ekstra.
Tego dnia była piękna pogoda od rana a my mieliśmy do zrobienia łatwą i krótką trasę wzdłuż brzegu.
Dzień zapowiadał się zatem wręcz wakacyjnie. Pożegnanie z refugi:

Przyjemną aleją sobie spacerujemy
Co jakiś czas na ostatnim planie jeszcze widoczny bywa Puig Major
Tak dotarliśmy do przysiółka Can Bleda (nie Bieda). Stąd ścieżka robi się nieco bardziej "dzika", ale najpierw musieliśmy przejść w pobliżu dawnego klasztoru.
Panorama rozszerzyła się na sporą część pasma, stamtąd przyszliśmy poprzedniego dnia:
W sezonie moglibyśmy tutaj obok wypić kawkę, teraz musieliśmy obyć się smakiem. Piotrek przyniósł zajumane po drodze pomarańcze, kwaśne tak, że ocet przy nich byłby coca-colą.
W sezonie moglibyśmy tutaj obok wypić kawkę, teraz musieliśmy obyć się smakiem. Piotrek przyniósł zajumane po drodze pomarańcze, kwaśne tak, że ocet przy nich byłby coca-colą.
Zaglądnęliśmy do wnętrza:
Następny odcinek biegł przez wilgotne, ciemne lasy, skupiłem się na marszu i myślach, które są w głowie. Tak mi zeszło aż do przedmieści Deià.
Następny odcinek biegł przez wilgotne, ciemne lasy, skupiłem się na marszu i myślach, które są w głowie. Tak mi zeszło aż do przedmieści Deià.
(fot. Iwona)
Udaliśmy się na punkt widokowy położony na skalnym cyplu, skąd było ponownie widać morze(fot. Iwona)
Do tej maleńkiej zatoczki zejdziemyZrobiliśmy mały odpoczynek. Wbrew wyglądowi na zdjęciu, morze mocno pracowało przy brzegu przesuwając i rzucając kamieniami. Dlatego odważyliśmy się z Piotrkiem tylko na małe zamoczenie nóg...które skończyło się zamoczeniem całego torsu od nagłej fali.Opuszczamy brzeg morza i szukamy miejsca na jakiś lanczyk.
Deià.
Być może w styczniu, lutym będzie tutaj śnieg, z którego można by ulepić prawdziwego bałwana, na razie trzeba się zadowolić takim dmuchańcem
Tak, sądząc z archiwalnych zdjęć, które widziałem, na tych zboczach i grzbietach zdarza się pokrywa śnieżna. Świadczą też o tym wspominane wcześniej cases de neu.Wylądowaliśmy w małej rodzinnej knajpce i zjedliśmy wszyscy dobre rzeczy, a na koniec - wiadomo, cafe cortado dla mnie, desery dla grupy.
(fot. Iwona)
Po tych przyjemnościach mogliśmy pójść do czwartego z kolei schroniska. Przedtem jeszcze drobne zakupy i nieco plątania się po malowniczym miasteczku.
W końcu zameldowaliśmy się w refugi o nazwie Can Boi.
Ze względu na dużą wilgoć grzyby rosły jak w polskich lasach w październiku
zmierzaliśmy już mniej stromo na grzbiet
Na grzbiecie było całkiem sporo ludzi co było dla mnie lekkim szokiem.
Patrząc na południe widzieliśmy zatokę Palma i położoną nad nią stolicę o tej samej nazwie:
Zadowolniony Piotrula
Ścieżka skierowała nas dalej grzbietem a ze względu na lekkie rozprzężenie w grupie Ania poszła gdzieś swoją drogą ;-)
Oczywiście długo nie trwało, kiedy grupa znowu usiadła do jedzenia - jak pisałem wcześniej, przez cały wypad nie było nic ważniejszego XD
Dzień 5. ostatni na trasie.
Od rana była ładna pogoda z lekkimi chmurkami. Czekało nas spore podejście z powrotem na wysokość około 950 m npm. Powoli robiliśmy wysokość mijając nieczynne hotele i pensjonaty.
Tajemnicze wejście do wnętrza góry:Ze względu na dużą wilgoć grzyby rosły jak w polskich lasach w październiku
Ścieżka prowadzi ponad las i przez kilka skalnych grzęd.
Z jednej z nich ścieżka "zjechała" - ale pojawił się za to prowizoryczny mostek, dzięki któremu mogliśmy iść dalej.
"Ło matko jedyno, łolaboga, co ja tu robię!!"
Po wyjściu ponad skalne grzędy
zmierzaliśmy już mniej stromo na grzbiet
Na grzbiecie było całkiem sporo ludzi co było dla mnie lekkim szokiem.
Przyczyną tego była bliskość miasteczka po drugiej stronie, skąd łatwiej można dostać się na grzbiet, piękna pogoda a ponadto fakt, iż jak się okazało, było to święto państwowe - Dzień Konstytucji (o czym wcześniej nie wiedziałem).
Widok w stronę południowozachodniego cypla wyspy daje czadu:
Podejrzewam, że ten najwyższy szczyt po prawej to ostatni tysięcznik w tym rejonie, Puig de Galatzó (1027 m)Patrząc na południe widzieliśmy zatokę Palma i położoną nad nią stolicę o tej samej nazwie:
Zadowolniony Piotrula
Ścieżka skierowała nas dalej grzbietem a ze względu na lekkie rozprzężenie w grupie Ania poszła gdzieś swoją drogą ;-)
Poszliśmy dalej głównym szlakiem a Ania jakąś odnogą wprost na Valdemossa.
Cóż, podziwiajmy zatem skalne królestwo ze szczytu Es Caragolí /945/, skąd było widać nie tylko naszą dzisiejszą trasę ale i poprzednią
Poszliśmy w stronę Puig Gros /938/Pogoda co chwilę ulegała zmianie, oto sąsiedni Puig des Teix już zasnuwał się chmurami
a my zmierzaliśmy powoli przez trawy do dolinki potoku d'Avall
Zeszliśmy w głęboką gardziel doliny.
Po kilku kilometrach pojawiły się zabudowania Valdemossy.I drób.
Valdemossa, ostatni przystanek na naszej trasie GR 221. Tutaj Chopin figlował z madame Sand na przełomie 1838 i 1839 roku. Pani George S. Valdemossa zimą nie spodobała się, czemu dała wyraz w swojej książce „Zima na Majorce”.
Fredzio podejrzewany przez miejscowych o gruźlicę również nie miał tam łatwego życia. Zamiast podreperować zdrowie, raczej wyszło mu to na gorsze. Nie zamierzam powielać przeczytanych informacji, natomiast zwrócę uwagę na jedną sprawę, która koresponduje doskonale z historią naszych "dziewiętnastowiecznych celebrytów". Otóż w czasie różnych wypadów miałem do czynienia z mieszkańcami gór i fakt, ludzie ci mają swoją specyfikę. Ale wyspiarze mają chyba te odrębne cechy wzmocnione jeszcze w dwójnasób. Natomiast kiedy trafią się wyspiarze, którzy równocześnie są góralami...oj, wtedy jest ciekawie do kwadratu. Są to społeczności upartych i konserwatywnych ludzi i trzeba wiele dobrej woli, żeby nie zostać "frajerem". Podobnie było i na Krecie i na Canarias i pewnie tak jest w innych bardziej egzotycznych częściach świata, których nie zobaczę.
Tymczasem zejdźmy do Valdemossy i zanurzmy się w gąszcz wąskich uliczek.
Niby nie pasowaliśmy do tego miejsca - w trekkingowych ciuchach, z plecakami itp nie tak jak często widywani tutaj turyści-zwiedzacze. Jednak odczuwałem na koniec tej niemalże stukilometrowej trasy więź z przyrodą wyspy, z prostym życiem ludzi w przeszłości w tych rewirach. To my chodziliśmy po kozich ścieżkach i mokliśmy w bryzie śródziemnomorskiej! (fot. chyba Iwonka)
Wieża na byłym klasztorze Kartuzów (w którym rezydował Chopin i Sand)
A w tej knajpce zakończyliśmy trasę definitywnie. Niektórzy jedli, inni przeklinali ostre jedzenie :-)
a ja robiłem fotki.
Nieopodal był położony przystanek autobusowy, z którego odjechaliśmy na upojny wieczór w Palmie ;-) Ledwo się zmieściliśmy do autokaru.
Nieopodal był położony przystanek autobusowy, z którego odjechaliśmy na upojny wieczór w Palmie ;-) Ledwo się zmieściliśmy do autokaru.
Wieczór w Palmie był podzielony pomiędzy sprawy ciała i ducha: otóż pierwszą część spędziliśmy w burgerowni zażerając się zmieloną krową z dodatkami...a potem poszliśmy odpokutować pod katedrę La Seu:
Większość wieczoru spędziłem spoglądając na gotycką katedrę i słuchając coverów rocka z nieodległej sceny. Cóż, czasem synergia daje zdumiewające rezultaty.
Większość wieczoru spędziłem spoglądając na gotycką katedrę i słuchając coverów rocka z nieodległej sceny. Cóż, czasem synergia daje zdumiewające rezultaty.
Co tu można jeszcze rzec? Pomysły mogą być różne, kwadratowe i podłużne, ale dopóki nie dojdzie do realizacji pozostają tylko nieistotnym kłębkiem myśli. Kiedy zaś oblekną się w realność pozostaną w pamięci do końca życia.
A bez zadęcia: to był po prostu wypad i trekking pierwszej jakości, zarówno pod względem trasy jak i towarzycha.