piątek, 8 kwietnia 2022

Śnieżnik nie zawodzi

 Masyw Śnieżnika 


2022, kwiecień



Los znów obdarował mnie niedzielną chwilą wolności. Tym razem nie musiałem szukać kierunku, sam mnie znalazł. Bo On zawsze mnie znajduje. Od lat.

Planowanie oddałem w ręce Tomka, zostawiając sobie tylko głos doradczy. W końcu wszystko mi jedno, którędy przyjdę na spotkanie z Nim, wszystkie trasy już przecież znam.

Chociaż..? 

Przecież  - jednak nie, jest odcinek Doliny Moravy, którym nie szedłem, i najlepsze w tym wszystkim, że Tomek właśnie taki wariant wymyślił!

 Do składu dołączyły Magdalena i Monika i w ten sposób o szóstej rano, powiewając jeszcze ostatnią, dodatkowo zabraną bluzą wsiadałem do brzęczącego szerszenia szos. Ostatnie kilometry ciągnęliśmy już po śniegu i lodzie, aż do samego parkingu na końcu Jodłowa.

Po wyjściu z auta dodatkowa bluza przydała się bardzo, miałem cały czas wrażenie dojmującego chłodu! W końcu to kwiecień?! O co tu chodzi? Było zimno, na dodatek właściwie od początku prószył śnieg.

Dlatego tym śpieszniej ruszyliśmy trawersem do Przełęczy Jodłowskiej.




...A potem to taki raczej kiepski interes, bo z poziomu niemalże 950 metrów musimy zejść na jakieś 650. Łącznie na tej trasie, co najmniej 300 metrów w dół!
Zrobiliśmy taktyczny krótki postój w czeskiej knajpie Na Rozcestí. Z przyjemnością pochłonąłem aromatyczną czosnkową, tak ostatnio wyrzekałem na czeską kuchnię, ale jak zrobią dobrze Česnečkę to jest wyśmienita. 
Wzmocnieni, ruszyliśmy wartko (jak to mówią na Podhalu) doliną. Normalnie i w zimie i w lecie jest tutaj przeważnie mnóstwo ludzi, tym razem spotkaliśmy jednak tylko pojedyncze osoby. Niepewna pogoda i międzysezon zniechęciły skutecznie większość turystów. Dlatego mogliśmy iść sami. Za drugim mostkiem szlak żółty odbija na prawą stronę rzeczki a biegówkowy został po jej lewej (patrząc pod prąd).
 Jak widać śnieżek sypał cały czas.
Dobrze nam się szło, więc grupa zgodziła się na krótką "dygresję" - chciałem zobaczyć źródło Mlecznego Potoku a także usytuowaną na nim wiatę, może kiedyś ta miejscóweczka się nada:
Wodospad na Mlecznym Potoku - faktycznie wygląda nieco jak spienione mleko 
W pewnym momencie szlak żółty powinien wrócić na drugą stronę potoku. Ale nie wrócił. Mostku nie było. Tak sobie beztrosko szliśmy szlakiem aż nagle...ścieżka się urwała. I to dosłownie - chyba zjechała wraz z urwistym brzegiem rzeczki. Mogliśmy albo wracać około 2 i pół kilometra do mostu (i nadrabiać kolejne 2,5 km) albo próbować dojść do kolejnego mostku oznaczonych na mapie. Nie przepadam za cofaniem się w takich okolicznościach. Wydawało mi się, że do mostku nie będzie więcej niż 300 metrów, może nieco więcej. 
Ilekolwiek by nie było, nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ i ten mostek okazał się również zniesiony. Miejscami bardzo uważnie aby nie zjechać w nurt, poszliśmy urwistym brzegiem. 
Lepsze miejsce, zaraz będzie kolejna kładka:
Ha, ha! Trzeciego mostku - Pod Tvarožnými dírami - również nie było, tylko poskręcane stalowe belki. Tu już się nieco zdrzaźniłem na sytuację. Grupka patrzyła na mnie a to z obawą, a to z nadzieją - sam już nie wiem. Stwierdziłem, że jesteśmy już blisko Vileminki i jest to kwestia przedarcia się jeszcze ze sto pięćdziesiąt metrów. Ale jakie to były metry! Skrajem potoku, po kamieniach, oganiając się od gałęzi...

Ta kombinacja alpejska i tak nas nie uchroniła od przekraczania dopływu Moravy, na szczęście niedużego i mimo obaw wszyscy dali radę bez zamoczenia nóg:

Zrobiliśmy mały odpoczynek Pod Vileminkou i od tego miejsca trzeba już było zabrać się za poważne podchodzenie.
Na podejściu zima w pełni. Większa zima niż była w zimie ;-) Żadnych roztopów, wręcz przeciwnie, prawie cały czas prószył nam świeży śnieżek.
Tutaj troszeczkę się zagapiłem, bo zamiast pójść zimowym obejściem, poszliśmy z rozpędu dalej żółtym. Przy innych warunkach śniegowych stanowczo nie polecam tego wariantu. Szlak przecina bardzo stromy żleb, którym spływa początkowy odcinek Moravy a następnie pnie się trawersem poprowadzonym po stromym stoku.
Dziewczyny robią takie ot zabawy w śniegu:



Koło Chaty Franciszka pierzyna rozerwała się na całego
Tu "biesiadowaliśmy" poprzedniej zimy z Redziem i Kasią: 
Classic...

(fot. Tom)
Na ostatnim etapie podejścia...
...zdarzały się potknięcia
I to dziwacznopaskudne coś śmieli posadzić na Nim:
Pustki. Pustki. Ludzi sztuk: 0. 
Warunki nie zachęcały do dłuższego przebywania na szczycie, zeszliśmy szybko do schroniska. Nie chcieliśmy zostawać długo, ponieważ robiło się coraz później - jednak ta trasa była uciążliwa - ale postawiony przed wyborem duży czy mały bigos wziąłem jednak dużą porcję :-) W końcu nie co dzień mam możliwość zjedzenia bigosu z kapusty zakiszonej przez Jacka :-D
Wyszliśmy nieco zgęziali, rozleniwieni, jak to bywa po odpoczynku w schronisku. (Kanapka była zajęta :-))
Tym niemniej ruszamy dziarsko trawersem doliny Czarnej
whoooaaa...co to jest?!
Postawienie "wieży" sprowadziło Śnieżnik do jakiejś śmiesznej skali...
Po wyjściu na przeciwstok pokazuje się jedyny w swoim rodzaju widok hali pod Śnieżnikiem i samego szczytu, obecnie totalnie zdyskredytowany skalą tego czegoś na Górze, przykro na to patrzeć:
Moja ekipa zapierdala do przodu, ja rzężę gdzieś za Magdą..
Zaciskam zęby. Podążamy jakby ścieżką dla jednonogich. 
I tak było pięknie, ostatnie promyki słonka gdzieś nad Bystrzycą czy ja wiem
Na wygiętych nogach dobiegłem do parkingu. Wyjście z auta za Kłodzkiem było dla mnie jak cińska torura, ale przeżyłem. W końcu pękło ok. 25 km.  Szkiety bolą mnie do dzisiaj.

Nie wiem, czy ta ekipa się utrzyma , ale byłoby to wielkim dla mnie in-plusem. Bo dawno nie było tak fajnie. Nara.