poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Kilka szczebli z drabiny

Góry Wałbrzyskie



2020, kwiecień




Po okresie zakazów i nakazów siedzenia w domu władza łaskawie poluzowała smycz. Nie mogliśmy już usiedzieć dłużej, Mihu również domagał się jakiegoś wypadu. Nie chciało mi się jednak daleko i długo jechać, Dave podpowiadał: "Wałbrzyskie". No i miał rację. 

Na pierwszą wycieczkę po przerwie wybrałem jak się okazało trasę maksimum. Maksimum moich możliwości na ten moment. Wyjazd nie miał na celu zwiedzania, podziwiania - tylko mieliśmy dać sobie w kość i pogadać przy tej okazji.
Jak na złość po pięknych dniach w tygodniu sobota zapowiadała się słabo. Oczywiście pakując się jakby w malignie zapomniałem kilka rzeczy, przede wszystkim zaś rękawiczki, których brak doskwierał mi potem boleśnie. 
Auto zostawiłem pod okiem kolegi z wyprawy na Kaukaz, Sławka, w rejonie Szczawienka. Po sutym ugoszczeniu gospodarz z małżonką wypuścili nas z objęć i poszliśmy w kierunku Starego Książa. Nareszcie można było odetchnąć pełną piersią bez masek i covidolęków. 

W lesie pojawili się gremialnie inni turyści, również niezamaskowani.
Mihu przez całą drogę usilnie poszukiwał tak zwanego Złotego Pociągu :-) Mówił, że podreperowałby sobie budżet. Chętnie bym się dołączył do znaleziska.
Możemy stąd już podziwiać okoliczne góry wyłaniające się zza lasu.
Po drodze wyłonił się Zamek Książ, ale jakoś tak nieszczęśliwie drzewo zasłaniało, że fotki nie załączam. 
Szlakiem przez ciekawe i całkiem "górskie" skałki zeszliśmy do Doliny Pełcznicy. 
 Wielka różnica wysokości robi wrażenie. 


Dolinka jest sporej urody, mimo niewielkiej długości czaruje górskim, przełomowym klimatem. Niestety koryto tej urokliwej rzeczki jest niemiłosiernie zasyfione wszelkiego rodzaju śmieciami, częściami samochodowymi itd. Wielki to wstyd dla zarządcy tego pięknego terenu.
Mijamy Łabędzi Staw a raczej jego pozostałość, mijamy różne oznaczone tablicami miejsca związane z historią tego terenu i rodziną Hochbergów. 
Ścieżka kończy się spotkaniem z ogromnym prastarym cisem nazwanym Bolko. Znajduje się on w pobliżu miejsca, gdzie stała niegdyś Alte Schweizerei czyli Stara Szwajcarka - gospoda, którą odnalazłem na zdjęciach w necie. Niestety, jak cis nazywał się za Niemca nie potrafiłem odszukać. Byłoby to ciekawe, ponieważ dzieje zniemczonych Piastów Śląskich obfitują w oryginalne polsko-niemiecko brzmiące zlepki. 
Przez chwilę zakładamy buffy na twarze bo musimy przejść między domami, podążamy zielonym szlakiem.
Po drodze można podziwiać mniej ortodoksyjny widok na Książ.
No niestety, mieliśmy taką właśnie pogodę a czasem gorszą. 
Obok zalewu, Doliną Czarciego Potoku zmierzaliśmy przez las w stronę ruin zamku Cisy. 
Po kilku kilometrach doszliśmy do ruin. Oto Zeisburg albo Zeistenburg - bo z takimi dwoma zapisami nazwy się spotkałem.
Pomyszkowaliśmy nieco po ruinach, ale priorytetem był marsz. 
Wychodzimy na pola o charakterystycznej, czerwonawej barwie ziemi.
Po drodze wypłoszyliśmy kuropatwy i sarny, ośmielone mniejszą ilością ludzi.
Maszerujemy w stronę Strugi z respektem patrząc na niknący we mgle masyw Chełmca.
Po minięciu Strugi i położonego we wsi zamkniętego pałacu Czettritzów zaczynamy się wspinać na stoki Węgielnika. Naprzeciwko Chełmiec wyłonił już się z chmur.
To pierwsze poważniejsze podejścia tego dnia - najpierw na Węgielnik /620/ potem na Modrzewiec /602/ i wreszcie widzimy pierwszy poważny cel dnia: wieżę na Trójgarbie.
Od połączenia szlaków pojawia się sporo ludzi, to oczywiście "spacerowicze" podążający z parkingów. Po wejściu na wieżę odczuwam mały niedosyt - nie ma super widoczności no ale chociaż coś widać a nie jak półtora roku temu, kiedy widziałem wyłącznie mgłę.
Chełmiec, straszy nas wielkością.
 Po tych pagórkach szliśmy ze Strugi.
Po małej przekąsce zeszliśmy znanym mi żółtym szlakiem do Lubomina. Tutaj zaczyna się mniej przyjemny odcinek szlaku biegnący ruchliwą szosą, na szczęście to tylko jeden kilometr. Szlak po zejściu z szosy wbiega w obszar Natura 2000 na stoki Długiej. Niestety, tutaj również witają nas śmieci.
Na dalszym podejściu na górę motamy się ze szlakiem - wycięte drzewa i znaczki co kilkaset metrów nie ułatwiają orientacji. Od tego miejsca 200 metrów podejścia było dla mnie mordęgą nie do opisania, podchodzę, dysząc, po kolei wysiadają kolejne obwody: oddech, serce, nogi, ręce...W pewnej sytuacji w ostatniej chwili przed upadkiem na plecy chwyciłem się drzewka. Dało o sobie znać niewyspanie, zmęczenie i głód. 
Po wyjściu na szczyt Chełmca /851/ marzyłem o gorącej strawie. Robimy zatem gotowanko, ale niestety chłód odczuwalny przez silny wiatr jest paskudny. Nie dało się tam długo siedzieć, widać po stroju Miha.
Uciekamy w dół, do ciepła, zielonym szlakiem wzdłuż Górniczej Drogi Krzyżowej. I już po chwili, dwóch jesteśmy na przedpolach Boguszowa-Gorce.
W B.-G. nagle słońce i spokój, zrobiliśmy więc mały odpoczynek przy sklepie, z napojem w ręku, z bufami na mordach.
Cóż, idziemy dalej. Na horyzoncie nasz cel. 
Dzięki pogaduchom czas i droga mija szybciej. Niepostrzeżenie znajdujemy się na stoku Dzikowca Małego a słońce chowa się co rychlej za góry.
Fotki dla wielbicieli na mess :-) "Każdy z Dębca to przestępca" - lecz w tym przypadku jeden z RTE, drugi  z USO (i nikt oprócz mnie nie wie, co to znaczy).
 Ostatnie rzuty okiem na Chełmiec i przemierzoną traskę 
 Koniec słonka na dziś
Wychodzimy po grzbiecie na szczyt. 
Dzikowiec /836/. Oferuje widok przez przecinkę wprost na Ślężę.
Pierwszy biwaczek od dawna...Mihu rozpalił kompaktowe ognisko, też dołożyłem kilka szczapek. Wieczór zrobił się przyjemny, wiatr ucichł, zimne powietrze poszło precz.
Dzień zamknął się liczbą 34 kilometrów i 1614 metrów przewyższenia. Po dwumiesięcznej przewie było to spore wyzwanie, biorąc pod uwagę styl chodzenia z namiotem, śpiworem, kuchnią i żarciem, na dodatek 1,5 l wody ledwo stykło.
Noc minęła bez zgrzytów, każdy w swoim namiocie, a jak, dystans społeczny zachowany. Mihu spał na ukos w Huskim :-)
Po śniadaniu pora na decyzje życiowe. Pierwotny mglisty plan ataku na Stożek wydaje się nierealny. Nogi a szczególnie podeszwy stóp mnie bolą, wymyślam wariant kompromisowy. Kompromisowy nie znaczy łatwy, nadal czeka nas około 20 kilometrów marszu. Stareńką trasą downhillową schodzimy w kierunku linii kolejowej, dalej przez las azymut na Rusztemberg i wychodzimy na Kuźnice.

W tle cały czas króluje Chełmiec, niewiele się oddaliliśmy.. W miejscowości znów buffy na twarze i zawijamy do czynnego o dziwo małego sklepiku, ja zamawiam "orężadę" + odkażacz do rąk. 
Z Kuźnic poszliśmy na wschód w kierunku na Glinik, w drodze rozważając pros and cons of carsharing. Po drodze zaskakuje nas dziwne zdarzenie: zatrzymuje się auto i kierowca wywołuje nas po nickach z npm forum. Okazuje się, że to Włodarz (z małżonką). Wymieniamy po trzy słowa, życząc sobie wzajemnie dobrej drogi.
Za Glinikiem szlak zaczyna się nieubłaganie wznosić. Wyprowadza nas na pola ponad Rybnicą Leśną. Stąd widzimy co nieco na prawo i lewo.



Dalszą trasę wstyd przyznać nieco zmyliłem - mydląc oczy Mihowi, że wiem dokąd idziemy, wbiliśmy się pomiędzy szlakami czerwonym a czarnym wychodząc pozaszlakowo - niemalże na samą kopułę szczytową.
Oto jest, Borowa /853/

Zasiedliśmy do zasłużonego posiłku w postaci zupek i raz, i dwa, i ciach.
Ludziska przybywali w dużej liczbie. Szybkie wejście zatem na wieżę, kilka fotek, i ach.

Z Dzikowca przyszliśmy.
Teraz czas na większe hardkory. Najpierw karkołomne zejście z Borowej nowym czarnym szlakiem, który raczej przypomina przecinkę techniczną. Brr, moje stopy dostają tutaj drżączki. 
Chwila odpoczynku na Przełęczy Koziej i z kolei podejście na Kozła - daje do wiwatu. Czyli do zejścia było ponad 200 metrów, do podejścia - ponad 100. Kozioł /774/ i znów zejście na przełączkę, za chwilę podejście na skalny grzebień Wołowca /776/. 
Żebym nie wiedział z wcześniejszych wycieczek, czego tu się można spodziewać, to bym się chyba załamał.
Po drodze Mały Wołowiec /718/ i znów ostre zejście, i  znów podejście na Dłużynę /685/. Mihu jak widać daje tu mocno do przodu, ja zdycham z powodu bólu stóp, jakbym miał je rozbite na rumsztyki. 
Za Dłużyną (albo czasem nazywaną Dłużyzną) trasa robi się spokojniejsza, łagodniej zeszliśmy na Przełęcz Szypka (lub czasem Szybka?) i dalej trawersem do ul. Świdnickiej.
Uff. Uff. Po przekroczeniu szosy - znów pod górę, łąkami. Podchodzimy na Niedźwiadka Pierwszego /629/. Tak naprawdę się nie nazywa "Pierwszy" ale podobałoby mi się, jakby Niedźwiadki były ponumerowane tak jak np Gaszerbrumy ;-)
Na sztywnych nogach przemierzałem grzbiet Niedźwiadków, aby w końcu zejść w okolice Mauzoleum czyli Ehrenmal.
To już ostatni akord wycieczki, poturlaliśmy się do ul. Piłsudskiego, skąd odebrał nas mój kolega. Nie mogę wszakże pominąć milczeniem pysznej ogórkowej, którą poczęstowała nas żona Sławka.
Wypad po koronaprzerwie okazał się wymagający ale dał nam sporo satysfakcji, dostaliśmy w kość jak chcieliśmy a i biwaczek też się udał.