czwartek, 9 września 2021

Meanwhile, two hours away. Part 2

 Stara Płanina - Стара Планина


2021, wrzesień



Szczyt Boteva jest zagracony dziwnymi budowlami:

Wiatr chciał urwać mi głowę, zrobiło się chłodniej. Agatka gdzieś zniknęła a Magdy i Łukasza jeszcze nie było. Po rozejrzeniu się na szczycie poszedłem zatem ugrzać się do stojącego tutaj schronu-bufetu i poczekać na resztę ekipy.

Powitał mnie "bufetowy", wesoły młodzieniec, kudłaty i gadający wyłącznie po bułgarsku. Zresztą i tak nie było prawie nic do kupienia, oprócz ciasta, na które skusili się potem moi towarzysze.

 A ja wziąłem po prostu herbatę. Jak zwykle letnią, bo jak się przekonaliśmy, raz zagrzanych płynów Bułgarzy jakoś nie mają w zwyczaju odgrzewać. Wielokrotnie wszyscy prosiliśmy o gorącą zupę czy wrzątek do zalania herbaty bądź płatków a efekt zawsze był ten sam - dostawaliśmy letni płyn. Być może kiedyś ona wrzała, ale było to z pewnością godziny temu. Czyli jak w klasycznym rosyjskim dowcipie: Na stacji kolei transsyberyjskiej podróżny dopytuje się obsługi: "A kipiatok u Was jest?" (czyli: czy macie wrzątek). Kolejarz odpowiada: "Jest, no chołodnyj". :-)

Warto było odpocząć kilkanaście minut przy grzejniku. Za to wyjście na wiatr było jak uderzenie obuchem, zaraz to odczuliśmy boleśnie. 

Równocześnie pokazały się widoki w stronę zachodnią, które do tej pory były przed nami zakryte. Coś tam dalej wygląda ciekawie.

Ale za chwilę perspektywa zmienia się i widzimy znów połogie grzbiety, jakby połoniny. Fajnie to wróży na kolejny dzień!
Musimy teraz zejść do głębokiej kotlinki, gdzie jest położony nasz cel. Wiatr jest tak silny, że porywa komuś karimatę. Magda chciała być sprytna i idzie kawałek w moim "cieniu" - lecz kiedy z niego wychodzi, wiatr przestawia ją o półtora metra!
Trzeba czym prędzej schodzić, bo wicher wywiewa z nas siły i ciepło.
Widać już bezpiecznie i przemyślnie położony schron, czyli "zasłon" jak tu się mówi.
Karkołomnie poprowadzoną kamienistą ścieżką schodzimy i schodzimy.
Budyneczek jest przyozdobiony malunkami o treści zarówno patriotycznej (ku czci Hristo Boteva) jak i fantazyjnymi.

Po wejściu do pomieszczenia nastała cisza i zeszło z nas całe napięcie dnia. Podłoga w jadalni była podgrzewana. Teraz poczuliśmy, jak jesteśmy zmęczeni, przewiani i głodni. Dotarło do nas, że czeka nas wreszcie odpoczynek. Dobrze byłoby połączyć go z posiłkiem ;-) Teraz czekało nas zwyczajowe w Bułgarii przełamywanie lodów. Czyli: hyżnik coś tam poburczał niezadowolony pod nosem, Agata powtórzyła kilka razy: "Super, SUPER!" z przekonaniem i uśmiechem od ucha do ucha, ja pożartowałem na temat rakiji, Łukasz też coś tam zagaił, "delikatnie" poruszając temat jedzenia. Na początek jednak logujemy się w pokoju na pryczach. Korzystamy też z prysznica, gdzie nie ma problemu z ciepłą wodą. Pewne rzeczy były nieodmiennie poza zasięgiem (wrzątek, wybór potraw). Natomiast pomimo oddalenia od cywilizacji schroniska były objęte jakimś programem darmowego wifi. 
Przystąpmy wreszcie do posiłku! Poszliśmy do kuchni i spytaliśmy, na co możemy liczyć. Oczywiście spodziewałem się bob ciorby. Na stole obok widzieliśmy sałatkę szopską. No to może wpadnie jeszcze jakieś kebabcze i będzie kolacyjka jak  się patrzy! Tymczasem...okazało się, że mają tu jakąś imprezkę dla znajomych i krewnych Królika i wszystko, co widzimy na stołach jest tylko dla nich. A co możemy w takim razie zjeść? Czyżby bob ciorbę? Nieee, jest ciorba z jakiejś "Agnieszki". W tym momencie skojarzyłem, że przecież chyba po czesku czy słowacku jest jakoś podobnie "jagnięcina". No to ok, zjemy to co jest. Zjadłbym przecież konia z kopytami. I to co otrzymaliśmy w miskach, nie było bardzo odległe od tego powiedzenia :-) Każdy wegetarianin prawdopodobnie zemdlałby zorientowawszy się, co było w zupie. Bo było tam chyba wszystko, co można uzyskać z baranka. Oprócz kawałków mięsa, całkiem smacznych, były w niej również podroby, jakieś  fragmenty tłuszczu oraz niezidentyfikowane strzępy... Zjadłem wszystko. Chyba tylko u Magdy nie zwyciężył głód nad obrzydzeniem i coś tam zostawiła. Poprosiliśmy w takim razie o rakiję, żeby zjedzona polewka się utrwaliła i... poszła we właściwą stronę.
Po porcji rakiji wieczór wydaje się jeszcze piękniejszy i weselszy, zrobiliśmy dzisiaj ekstra trasę, daliśmy radę, Bułgarzy zaczynają śpiewy i przepijają do nas: "Polska ekipa - na zdrowie!". Dostaliśmy od Gospodarza jeszcze po dolewce rakiji za free i to już było wystarczające na ten etap zmęczenia. Po wejściu do śpiworka padłem i zasnąłem chyba tuż po przyłożeniu głowy do poduszki.

Spałem jak zabity. Śniadanie chyba zjadłem w półśnie, bo nie pamiętam, co było. Chyba pyrlenki
Trzeba się znów okulbaczyć i ruszać w drogę. Dzisiejsza trasa ma być krótsza od wczorajszej, więc humory dopisują wszystkim. Poranek jednakże jest mglisty i nie zapowiada nic miłego ani ciekawego.

Wychodzimy na puste połoniny, ma których do niedawna pasły się najwidoczniej krowy.
Z tyłu zostaje Bezimen /2171/, wyłażę na Mleczną Czał /2254/. Na ostatnim planie w chmurze chowa się Botev.
Wyglądało to wszystko tak wschodniokarpacko, połoniny i niezbyt strome stoki. Nawet spotkaliśmy tutaj dwóch rowerzystów górskich prowadzących swoje pojazdy - trawersowali grzbiet. Ale gdzieś tak po 3-4 kilometrach krajobraz zaczął się zmieniać i zaczyna przypominać raczej Tatry Zachodnie.
Mijamy kolejny szczyt, Żiltec /2226/ i musimy ostro zejść na przełęcz.
Ścieżka przypomina coś jakby główną grań Tatr Zachodnich.
Podchodząc na Kostenurkatę /2035/ spotkaliśmy dwóch Greków wędrujących z plecakami.
Skojarzyło mi się z głową w hełmie bojowym albo gębą trolla:
Tymczasem teren robi się całkowicie skalisty. 
Ścieżka wije się po skałach i między nimi i trzeba czasem używać rąk. Na przykład tak właśnie jest, żeby wyjść na pierwszy z zębatych szczytów, Goljam Krstec - Голям Кръстец /2035/.

Zaczyna się pojawiać nieco turystów, tylu ilu tego dnia nie widziałem na wszystkich innych odcinkach razem wziętych. (Co wcale nie znaczy, że ich ilość była jakaś duża). Wygląda na to, że wkroczyliśmy na najciekawszy i najbardziej odwiedzany odcinek szlaku i zarazem grani.
Nie są to tak duże odległości jak poprzedniego dnia, ale musimy iść uważnie ze względu na wąską ścieżkę niknącą na skałach i podążającą to w górę, to w dół. Po wejściu na i przejściu przez Малък Кръстец (Mały Krstec) /2021/ wyłania się ciekawy kształt góry:
To Купена (Kupena) /2168/ i musimy na nią wejść. Tu jeszcze szedłem pierwszy ale zaraz dogoniła mnie Magda i na skałach przejęła prowadzenie. Taka z niej gibka kozica.

(fot. Agata)
Dochodzimy do kolejnej, już niemal pionowej ścianki i tutaj złożyłem kijki, nie było sensu się męczyć. 
(fot. Agata)
Ciągiem ubezpieczeń wyszliśmy stromo po skałach na biegnące od szczytu ramię, również ubezpieczone. 
Tam jeszcze walczy Agatka a gdzieś za nią we mgle Łukasz:
Wyszliśmy we dwójkę na szczyt i pstryknęliśmy sobie wzajemnie pamiątkowe foteczki.
Czekamy chwilę na Agatkę i jeszcze parę chwil na Łukasza. Niestety widoki nie powalają na kolana, jesteśmy w zasadzie w chmurach. Dlatego nie przedłużamy pobytu i zaczynamy zejście. 
Schodzi się jeszcze bardziej stromo, między innymi przez taki kominek:

Przed nami pojawia się kolejny szczyt. To Malak Kupen /2100/. 
(fot. Łukasz)

(fot. Łukasz)
Ale jego stoki (na szczęście) strawersujemy. Przez szczyt również można przejść, biegną poprzez niego tyczki zimowego wariantu. Popatruję na małe jeziorko na lewo od szlaku, to chyba pierwsze takie górskie po drodze. Z tyłu wyłaniają się kolejne szczyty i... wydaje mi się, że tam właśnie będziemy iść. 
Ale najpierw długi trawers i ścieżka na przełęcz. Na tym odcinku spotkaliśmy kolejnych kilku turystów, między innymi Czechów, chyba Anglika i nie pamiętam kogo jeszcze (Niemca a może Norwega?).
W drodze na przełęcz patrzymy również na prawo czyli na północ i przez chwilę miga nam odległe o kilka kilometrów schronisko Ambarica, wg plotek ze szlaku podobno fajne i przyzwoite, które również braliśmy pod uwagę na nocleg, ale wybraliśmy jednak inaczej ze względu na uwarunkowania kolejnych dni.
Kolejne 200 metrów dorzucamy do przewyższeń podchodząc na Małą Ambaricę a za chwilę na Ambaricę czyli Lewski /2166/ wg innych źródeł.
Szczyt Ambaricy zaskakuje ustawionym tutaj awaryjnym schronem z blachy stalowej pomalowanym w kolorowe wzory i stwory.
Schron jest wyposażony nawet w kartusz gazowy i pozostawiono w nim jedzenie dla głodnych.
Po przejściu na zachodnią stronę góry stronę ukazuje nam się słoneczny krajobraz niższych już partii Starej Płaniny, byliśmy oto na ostatnim dwutysięczniku w tym rejonie a dalej góry stopniowo obniżają się do przełęczy Beklemeto do wysokości 1525 m npm. Potem, jakieś 40 kilometrów stąd, jeszcze raz przekraczają 2k metrów w masywie Vezhena, a dalej na zachód szlak biegnie już cały czas niższymi górkami - aby jeszcze na sam koniec wspiąć się na tytułowy, początkowy Kom o wysokości 2012m npm. Chciałbym to kiedyś zobaczyć na własne oczy.
Skała z otwieraczem do piwa:
No wiem, trochę nie wypada tak w górach o górach mówić :-D
Jeszcze kilka kilometrów schodzenia i powinniśmy dotrzeć do schroniska. Ale na tych nasłonecznionych południowych stokach spotykamy takie towarzystwo

Koń się opala a krowa ma wszystko w... tyle.

Po dłuższej chwili dotarliśmy do hyży Dobrila.
To schronisko ma zdecydowanie najbardziej cywilizowany charakter z dotychczasowych. Wpływ na to ma bliskość górnej stacji kolejki górskiej z Sopotu. U nas jak wiadomo takie miasto kojarzy się z morzem a tutaj z górami. Jak widać na ścianie budynku, schronisko prowadzi towarzystwo imienia Iwana Wazowa z Sopotu. Wazow to kolejny po Botewie poeta i ważna postać bułgarskiej literatury, urodzony właśnie w Sopocie.
W schronisku dostaliśmy porządny pokój i poszliśmy na jedzonko. Był spory wybór a nie jak ostatnimi czasy. Ja zjadłem chyba szkembe i nie pamiętam co, tak się rzuciliśmy na jedzenie, które zostało błyskawicznie pochłonięte.

Słabo pamiętam zarówno wieczór jak i poranek. Część wieczoru poświęciliśmy z pewnością na zastanawianie się nad dalszą drogą. W myśl pierwotnego planu, chcieliśmy podążać dalej szlakiem do Przełęczy Beklemeto (Trojańskiej). Po bliższym rozważeniu okazało się jednak, ze nikogo z nas taki wariant nie urządza, ponieważ trudno będzie nam się stamtąd wydostać w pożądanych kierunkach. Łukasz musiał zmierzać na północ do linii kolejowej, ewentualnie na południe ale wówczas znacznie wcześniej, aby zapewnić sobie czas na dojazd.. My w trójkę mogliśmy iść do południowych podnóży i dopiero tam się rozdzielić. Ale proste zejście na dół to byłoby za mało a my mieliśmy jeszcze jeden dzień w zapasie. Mogliśmy iść do kolejnego schroniska Dermenka, ale to zaledwie kilka kilometrów i to w niższych partiach. Kilka pomysłów się przewijało, jednak zwyciężył jak sądzę najlepszy - nie opuszczać tej najfajniejszej, górskiej partii pasma, lecz korzystając z pięknej pogody obejrzeć sobie szczyty, którymi szliśmy poprzedniego dnia z innej perspektywy. Przejdziemy trawersem szlaku Kom-Emine, który omija szczyty w razie zagrożenia burzami. Tym trawersem z powodu złej pogody szli nasi znajomi z pierwszego dnia.
Rano M. wypoczęta i rześka, jak cała ekipa zresztą:
Góra, od której bierze nazwę hyża, czyli Dobrila /1902/, za nią po lewej górna stacja kolejki. 
Znana już skała:
Po drodze na rozstajach pożegnaliśmy się serdecznie z Łukaszem. 
Ścieżka jest wąska i wije się po zboczach, omijając kolejne ostrogi. Wyszło na to, że super, jesteśmy nadal w górach o charakterze "tatrzańskim", po lewej nad naszymi głowami mamy grań, którą wczoraj szliśmy. Na razie trawersujemy stok Ambaricy.
 


Widoki są dzisiaj rozległe i piękne, widać wszystko co wczoraj było ukryte w chmurach. Szlak prowadzi od jednego miejsca widokowego do kolejnego, zmienia się tylko powoli perspektywa. Widzimy amfiteatr skalny, którym szliśmy a także grzbiet położony po drugiej stronie doliny Goljamatej, z Kochmarą /2016/ z przodu po prawej. O, MadaLena to lubi pozować ;-)
Tymczasem wszędzie pojawiają się górskie krowy, stoją sobie na stromych stokach pasąc się spokojnie a potem wprost na szlaku co doprowadza dziewczyny do paniki. W każdej krowie widzą groźnego byczka ;-)
Ale widzimy też takie rozczulające cielaczki, dopiero niedawno urodzone

Dziwnym trafem przegapiamy miejsce, gdzie mogliśmy schodzić zielonym szlakiem. Nic to, pójdziemy inaczej.
Po długim trawersowaniu doszliśmy do mocno wysuniętego ramienia zbiegającego z Kupeny. Gdybyśmy poszli tam, pod górę, doszlibyśmy z powrotem na grań i to w jakże ciekawym miejscu.
Gdybyśmy zaś poszli drugie tyle trawersem doszlibyśmy do hyży Wasyl Lewski. Jest podobno blisko niej piękny wodospad, ale musieliśmy zrezygnować z tego wariantu, ponieważ kolejnego dnia mielibyśmy co najmniej 2 godziny dłuższą trasę a musimy o określonej porze dotrzeć na pociąg(i).
Zatem odwracamy się na południe i szukamy dzikich ścieżek na szagę:

Na dzikusa zejdziemy do doliny rzeki Małej i odnajdziemy schronisko tam, gdzie Goljamata i Mała łączą się, tworząc od zbiegu rzekę Starą. Idziemy długaśnym ramieniem rozdzielającym dwie doliny, którymi płyną wymienione rzeki. Na razie kierujemy się na schron pasterski widoczny tam, pod skałami. Schronu pilnuje piesek, więc dziewczyny słysząc szczekanie znowu mają obawy (...mało powiedziane). A to taki miły psiuńcio:
Po minięciu schronu odnajduję dość karkołomną ścieżkę, którą najwyraźniej chadzają pasane tu konie. 
Nieubłaganie tracimy wysokość, spoglądając na otaczający nas górski krajobraz z coraz niższej poziomicy
Ostatni odcinek do rzeczki jest już po prostu zaje..ście stromy.
Ścieżka wije się zakosami po stromym zboczu i jest zniszczona kopytami koni. Schodziło się strasznie, więc żeby dać odpocząć zbolałym stopom, robimy przystanek nad rzeczką, ziiiiimnaaaaa wooodaaa!
(fot. Agata)
Wreszcie schronisko! Hyża Hubavec - Хубавец.
Schronisko jest raczej z tych prymitywnych. Tradycyjna już wymiana uprzejmości z burczącym gospodarzem. Szybko wskazał nam miejsca noclegowe:
Z jedzeniem jak zwykle było gorzej. Wzięliśmy po miseczce tradycyjnie letniej bob ciorby. Potem żarcie jak się okazało ;-) "wyszło". Został nam już tylko suchy chleb do zagryzania domaczijej rakiji.
Siedzieliśmy tak i wspominaliśmy miniony tydzień sącząc ze szklaneczek. Wiele przeszliśmy razem i teraz mamy sporo wspólnych przeżyć. Kiedy zrobiło się chłodno i ciągnęło wilgocią od rzeki, przenieśliśmy się do środka.
Taak, było i tv, ale obraz przeważnie się wieszał na stałe, zresztą i tak niewiele rozumiałem z bułgarszczyzny. No i tak jakoś niepostrzeżenie zleciał nam wieczór. 
Rano katastrofa - Agatka odczuwa jakieś dziwne żołądkowe dolegliwości. Jedliśmy i piliśmy wszyscy w trójkę to samo, więc nie wiadomo, na czym problem polega. Jakoś po dłuższym czasie udało się ją jako tako postawić na nogi i wyruszyć na ostatnią na tym wypadzie naszą wspólną ścieżkę w górach.
Miałem mylne przekonanie, że zejście będzie nudne i monotonne, tymczasem dolina okazała się ciekawa i urozmaicona: z jednej strony ciasne skalne przejścia jak w Dolinie Białego a za chwilę pola gołoborzy


Najlepsze jest jednak pod koniec - szlak wspina się na skalną ostrogę, aby ominąć mocno zwężony przełom doliny, zawalony rumowiskiem olbrzymich głazów. Jest to najciekawszy odcinek trasy.
Dociera tutaj wielu "niedzielnych turystów" z dołu, ponieważ widowisko jest przednie a jesteśmy już blisko wylotu doliny.

O, to już widać miasteczko, do którego zmierzamy - Karlovo - Карлово.
Zeszliśmy z powrotem do Starej Rzeki i tutaj przy źródełku kończymy wspólną górską przygodę.
Przed nami jeszcze tylko przejście przez Karlovo na stację kolejową. Jest bodajże niedziela i piękna pogoda więc dużo ludzi wyszło na spacery. Niezbyt śpiesznie przemierzamy zatem i my senne miasteczko.
Zapomniałem a może mi się nie chciało robić po drodze zdjęć a na stacji także skupiliśmy się na czym innym - mianowicie na zakupach jedzonka w dworcowym barze.
Dziewczyny jadą do Sofii - a ja w przeciwną stronę, do Burgas. Pożegnanie jest krótkie, bo już wcześniej powiedzieliśmy sobie, co było do powiedzenia ważnego.


PS. Po rozstaniu z górami i dziewczynami zostałem sam - w pociągu. "Choo, choo train chuggin' down the track..."dokładnie jak w znanym kawałku wlókł się krótki, pusty pociąg przez pagórki pogórza.
I jeszcze bezsensowny, godzinny postój na stacji w Karnobacie.
Gdzie zaprzyjaźnił się ze mną na chwilę pies z kreskówki.
Po wielu godzinach takiej jazdy na wieczór wylądowałem w końcu na wybrzeżu Morza Czarnego. Solennie sobie obiecywałem, że w Burgas zjem zupę rybną, miałem na nią ogromną ochotę, miałem wytypowane już kilka lokali z google. Tymczasem wyszło jak zwykle: albo nie było miejsc w knajpie, albo zupa "wyszła",  albo tylko tak mi powiedziano czekając na turystów wyglądających na takich z obszerniejszym portfelem (bywa tam wielu turystów z Niemiec, siedziało obok mnie kilkoro), ponieważ po tygodniu w górach ze sfatygowanym starym vaude na plecach, w górskich trepach, nie wyglądałem na krezusa. Dostałem miejsce przy stole z łaski, bo już mnie chcieli wyganiać, ale się postawiłem :-) Zjadłem zatem tylko takie małe rybki smażone na głębokim oleju czyli caca. I do tego oczywiście kielon (czy dwa) zimnej rakiji. Przeszedłem się na plażę.

Wieczór był nieziemski. Miałem wcześniej taki pomysł, żeby iść plażą na lotnisko. Ale piździło też nieziemsko. Poszedłem w takim razie do delikutasów na ostatnie zakupy i tyle, na autobus.
Zamiast siedzieć spokojnie i czekać na lotnisku poszedłem jeszcze na kolację do nadmorskiej części Sarafowa. Miałem nikłą nadzieję, że tam właśnie załapię się jeszcze w knajpce na ostatnią porcję zupy rybnej. Zupy oczywiście nie było. Tymczasem rozpętała się nie tyle burza, ile nawałnica. Siedziałem na zewnątrz, więc kiedy z parasola woda zaczęła mi spływać na talerz, w pośpiechu ewakuowałem się do wnętrza. Siedziałem jeszcze jakiś czas a w końcu kiedy burza zamarła, postanowiłem wrócić na lotnisko. No ale kiedy odszedłem już kilkaset metrów, nawałnica powróciła z większą jeszcze siłą! Schroniłem się pod jakiś opuszczony parasol uliczny w nadziei przeczekania ulewy a tu nagle w całej miejscowości zgasło światło! Niezrażony tym wyciągnąłem czołówkę, stając się niechcący centrum zainteresowania wszystkich naokoło. W końcu wróciłem na lotnisko, mokruteńki do gaci. Mimo przebrania i przesuszenia się dostałem od razu kataru, który poleciał ze mną do Poznania.

Wyjazd okazał się jednym z najlepszych, jakie mi się przydarzyły. Ekipa choć kompletnie przypadkowa - zgrała się bardzo dobrze, mimo różnic charakterów i doświadczeń. Nie było większych zgrzytów, wręcz przeciwnie, miło nam się szło i gadało razem. Mam wielką ochotę na powrót w góry Bułgarii, złapałem tego bakcyla. 
  

2 komentarze:

  1. Fajne te górki. Podobne trochę do naszych Tatr.
    Widzę, że towarzystwo młodych kobiet Ci służy :P

    Na zupę rybną chyba musisz pojechać nad nasz Bałtyk. Może tam Cię od razu nie wyrzucą z lokalu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, górki oczywiście bardzo fajne. O zupie rybnej marzę do dzisiaj. Drugiego zdania nie skomentuję ;-)

      Usuń