piątek, 10 maja 2024

Ultra pod prąd

 Pieniny+Beskid Sądecki


2024, kwiecień


Madre mia!! Nareszcie! Minęły miesiące od ostatniego łażenia. Ten rok jest wybitnie niełaskawy pod względem górskich wypadów. Ciągle coś wyskakuje i przeszkadza. Spojrzałem na bli-blo i znalazłem wyjazd do Szczawnicy. Miał to być zarazem powrót w Beskidy, za którymi jeszcze bardziej się stęskniłem niż za Sudetami. Miało być lajtowo, bo spadek formy czułem aż w ostatnim ścięgnie i nitce mięśnia. Zatem zrezygnowałem z noszenia zwykłego zestawu z kuchnią, materacem, namiotem. Tyle tytułem wstępu i usprawiedliwienia. 

Przejazd upłynął w wyjątkowo miłej atmosferze a na dodatek wieźliśmy ze sobą króliczki (!) w podróż do nowej właścicielki w Myślenicach.  W Szczawnicy wylądowaliśmy akurat żebym zdążył zjeść spóźnioną zupkę cebulową i ruszać w trasę.

Podejście zaczyna się zaraz za Grajcarkiem i było to jedno z najbardziej bolesnych 270 metrów w karierze. Wyszła na jaw cała moja gnuśność i kompletny upadek formy.  Ledwo wylazłem nad pierwsze dachy, musiałem się zatrzymać.
I tak krok za krokiem, zadyszka za zadyszką wyszedłem na Palenicę /722/.

W nagrodę zobaczyłem zachód za Pieninami Właściwymi
Chłodny wiatr sprawiał, że nie było żal się zbierać. Mi droga wypadała w przeciwną do zachodu stronę, najpierw na Szafranówkę /742/ i dalej wzdłuż granicy znanym szlakiem. Teraz szło się już lepiej ale nie byłem w stanie rozwinąć zwykłej prędkości. Przy bacówce pod Wysokim Wierchem zrobiłem krótką pauzę na złapanie tchu przed ostatnimi kilometrami. 

Czekał mnie jeszcze wieczór w schronisku Pod Durbaszką. Posiedziałem w samotności i poczytałem...

Tymczasem rano na śniadaniu okazało się, że jest tłoczno, gwarno, mnóstwo zaaferowanych ludzi. Czerwone polary goprowców, podekscytowani wolontariusze, sterty napojów i jedzenia poustawiane gdzie bądź. W takiej atmosferze zjadłem zamówione śniadanie - jak zwykle obfite w tym schronisku - i jak najszybciej ewakuowałem się z tego miejsca. Ale...od przyczyny owego zamieszania nie miałem szansy uciec, zmierzała do mnie wielkimi krokami. Tuż przed schroniskiem zobaczyłem pierwszych truchtających. Po wejściu na grzbiet koło szczytu Durbaszki /934/ zacząłem iść na wschód a z przeciwka biegły ku mnie kolejne zastępy uczestników Pieniny Ultra-Trail. Ale to był dopiero początek, na razie biegły pojedyncze osoby albo po kilka naraz. Przez Borsuczyny /939/ dotarłem do rozdroża przed Wysoką i tutaj to już był po prostu tłum, nieprzerwany strumień ludzi. 
Uciekłem na Wysokie Skałki /1050/ ale tylko na chwilę, bo strasznie piździło na tym czubeczku.
Na trawersie szczytu ciągłe przepuszczanie tłumu idących już a nie biegnących. Rozchodzone błoto utrudniało poruszanie się  na wąskiej ścieżynce. Postanowiłem odpocząć na jednej z polanek i przy okazji poczekać do końca tego węża.
Wyglądało na to, że główny ruch minął.
Można się kupić na przyrodzie. Kijanki już niemal gotowe, aby skolonizować kałużę 

Dalej na wschód było niby mniej ludzi, przemykały małe grupki maruderów...ale na Przełęczy Rozdziela zaczęło się na nowo, jakby kolejna fala, z innej trasy pewnie. Tu spotkałem kolegę z dawnego forum, Miedzia biegnącego z nurtem wyścigu. 
Na szczycie Szczob /920/ - nadal sporo ludzi. Na Przełęczy Obidza /931/ - skrzyżowanie tras i jeszcze więcej uczestników. Ja odbiłem na lewo aby zahaczyć o Radziejową. Tu wreszcie potok biegaczy i "biegaczy" skończył się. 
No to może chwila podsumowania. Nie powiem, żeby mi się podobało chodzenie w takich okolicznościach ale oczywiście wiem, ze moja wizja gór różni się od innych. Każda grupa powinna znaleźć swoje miejsce w poszanowaniu praw innych. Tym niemniej może tak ogromna liczba uczestników powinna być jednak jakoś limitowana. 
Natomiast nie mogę zaakceptować tego czegoś, leżącego wszędzie na trasie:
I nie, nie widziałem, żeby Organizatorzy coś z tym robili.
Wróćmy na Radziejową /1266/. Pojawiły się tu resztki śniegu. 
Ale znacznie ciekawsze było spotkanie z pewną panią w koronkach. 
Wyglądała na panią głuszcową szukającą miejsca na złożenie jajka. Starałem się pani nie przeszkadzać.
Wróciłem na Obidzę i przyszedł czas na obiad w znanej Bacówce na Obidzy. Akurat rozpadało się solidnie, więc spokojnie i długo posiedziałem, posłuchałem opowieści biegaczy z trasy. Szczególnie tych "odpadniętych".  Jak wynikało z opowieści, przyczyny odpadnięć są złożone, często paranormalne i niezależne od właściciela odpadnięcia. 
No nic, trzeba przecież w końcu iść, czeka mnie wreszcie największa atrakcja tego wyjazdu, można powiedzieć, clue. 

Deszcz zamarł, wyścig się skończył, szlaki opustoszały. W wilgotnym lesie podszedłem niespiesznie na Eliaszówkę /1023/.



Nie spędziłem tutaj wiele czasu i poszedłem dalej. Po krótkim motaniu się trafiłem na właściwą ścieżkę i doszedłem na Magóry.
W Chacie w tym momencie nikogo nie było. Posiedziałem z pół godziny i pojawił się Gospodarz.
Muszę powiedzieć jedno: uwielbiam takie klimaty, chyba zostało mi to po Bułgarii: lekko gburowaty Gospodarz, którego  trzeba obłaskawić, zdanie się na innego człowieka, nie jest istotne twoje konto, lecz może...twoja empatia? 
Cudowny bimberek 80% załatwił wszelkie problemy. Nie byłem od dawien dawna w takim miejscu, które przywołało by styl i klimat dawnych schronisk. Może trzeba się wstrzymać z oficjalnymi pochwałami, żeby zachować ten  zakątek takim, jakim jest?

 Wyspany i świeżutki  uderzyłem dalej grzbietem na wschód. Przykre, że niemal nic nie pamiętałem sprzed kilku raptem lat. Chyba człowiek głupieje na starość. 
Mokry zlądowałem w Piwnicznej. Była czynna jakaś miejscówka pod Kasztanem. Było mi sucho a w barze na rogu znalazła się kawa.
Jeszcze trochę oczekiwania na stacyjce i to było zakończenie imprezy. Co tu można podsumować? Czasem wystarczy bardzo niewiele, żeby  przez chwilę poczuć się znów szczęśliwym. Banał. Ale prawda.