niedziela, 8 listopada 1992

Nieco zimne Pilsko

Beskid Żywiecki


1992, listopad



Na ten wyjazd miało jechać kilka osób ale na dworcu okazało się, że jedziemy tylko we trójkę: Karola, Janusz i ja. Początek średni, dalej pamiętam jeszcze mniej 😁.

Jakoś pociągiem czy pociągami dostaliśmy się do Węgierskiej Górki.
Po minięciu bunkrów wspinamy się na grzbiet Prusów /1010/. Jest całkiem ładnie, panuje dość ciepła jesienna pogoda.
Przechodzimy kulminację i długim grzbietem idziemy do schroniska na Hali Boraczej.
Słabo pamiętam to schronisko, bo zatrzymaliśmy się na krótko, ale było wtedy jeszcze brzydsze niż obecnie 😄.
Potem poszliśmy do schroniska na Lipowskiej na nocleg. Oczywiście było pusto i zimno. Wtedy jeszcze można było palić  w pomieszczeniach, więc w sypialni było na dodatek śmierdząco od strych ćmików.
Jakoś minął nam ten wieczór, nie pomnę jak.

Kolejny dzień okazał się znacznie bardziej późnojesienny. Od rana mgła i szron. Pamiętam zmrożone, ścięte przymrozkiem jagody, które smakowałem ze zdziwieniem. Miały taki winny smak.
Szlak prowadzi łatwo grzbietem, po kilkunastu minutach mijamy drugie schronisko.
Stara Rysianka, lata siedemdziesiąte:


(fot. beskidia.pl)

Z Lipowskiej na Halę Miziową jest ok. ośmiu kilometrów grzbiecikiem, przeszliśmy to na tyle szybko, żeby zdążyć zrzucić plecaki w "tymczasowym" schronisku i pójść jeszcze za jasności na Pilsko /1557/.
To była moja pierwsza bytność na tym szczycie, niestety, widoków żadnych nie było, zrobiło się jeszcze zimniej, wietrzniej i bardziej mgliście niż dotąd. Na wieczór wróciliśmy do schroniskowego baraku. 

(Fot. A. Stelmach fotopolska)

Tu również spędziliśmy wieczór we trójkę, nikogo innego w budzie nie było. Pozwoliliśmy sobie na trochę drogie dla nas piwo w (małych) puszkach "Krakus" jeśli dobrze pamiętam takie czerwone:


Ale może coś mi się pomieszało 😄, jeśli to piwo nie było wtedy w produkcji.
Ostatniego dnia już bez historii, zeszliśmy jakoś do Korbielowa ale nie przypomnę już sobie czy szlakiem żółtym, czy zielonym. Tak się zakończyła nasza dość klasyczna beskidzka wędrówka.

sobota, 8 sierpnia 1992

We dwóch przez dwa Beskidy

Beskid Sądecki+Beskid Niski


1992, sierpień



Ukochana pojechała pracować do Hiszpanii, a ja wylądowałem na przyczepkę w Piwnicznej. Kolega Paweł miał jakiś obóz ćwiczebny chóru a ja już się w to nie bawiłem, ale pojechałem i tak - z nadzieją na górołażenie. Swoją drogą nie jestem pewien datowania tej imprezy. Ale wiele wskazuje na ten właśnie termin.
A tu nasza grupa przy posiłku, ja się wygłupiam z tyłu:



Na początek robiłem przez kilka dni w czasie prób chóru wypady na lekko na okoliczne szczyty. 
W ten sposób byłem pierwszy raz na Niemcowej, Radziejowej i stamtąd jeszcze dalej - w starym schronisku (przed pożarem, który miał miejsce w grudniu tegoż roku) na Przehybie.



(2xfotopolska.eu)

Przeszedłem się również z pewnością na Obidzę i Przełęcz Gromadzką, powrót przez Kosarzyska.
Gdzieś tam jeszcze wtedy byłem, może na Białej Wodzie, może gdzie indziej..? Kręciłem się po tych okolicach Piwnicznej.

W każdym razie spotkanie chóru zakończyło się, a my z Pawłem zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy w upalny dzień szlakiem żółtym w stronę głównego grzbietu. 
Pamiętam to podejście jako jedną wielką mordęgę. Straszne słońce na tym odkrytym terenie ponad Piwniczną, ciężki niewygodny plecak...
Szliśmy powoli i przez Groń, Pisaną i Wierch nad Kamieniem  doszliśmy na wieczór na Halę Łabowską. Rozbiliśmy słynną "chińską dwójkę" Pawła na noc a tu...przyszła w końcu po tym upalnym, parnym dniu, burza. A my na tym otwartym stoku nad schroniskiem...
(foto z 2016)
Zaczęły walić błyskawice, zastanawialiśmy się z nieco wisielczym humorem, co stałoby się z namiotem, gdyby tak znalazł nas piorun na tym polu?
W każdym razie przeżyliśmy noc i rano mogliśmy pójść grzbietem dalej. Tego dnia prawie wcale nie pamiętam, ale z mapy wynika, że przez Runek przeszliśmy na Jaworzynę Krynicką, a zeszliśmy na noc na pole namiotowe w Czarnym Potoku, tuż koło szlaku.
Ta miejscówka obecnie nie istnieje i również nie zapisał się ten pobyt w mojej pamięci. Ale odnalazłem fotkę z tego miejsca i wyjazdu, czyli to prawda:


Za to na pewno kolejny dzień był pełen wrażeń - przeszliśmy do Krynicy-Zdrój, która wydała mi się wówczas niemalże metropolią 😄. 
(widokówka z lat osiemdziesiątych, fotopolska.eu)
Potem, po uzupełnieniu zapasów i obiedzie, poszliśmy na Huzary opuszczając Krynicę i tym samym zbliżając się do wschodniej granicy Beskidu Sądeckiego. 
Po zejściu do doliny znaleźliśmy się w Mochnaczce. Ponieważ zrobił się wieczór zaczęliśmy szukać noclegu. Niestety, zdaje mi się, że obecnego pola namiotowego wtedy nie było (albo byliśmy mało bystrzy). Dla odmiany poszliśmy do parafii i poprosiliśmy o możliwość noclegu. Proboszcz wpuścił nas do domu parafialnego przy kościele i tam spaliśmy na podłodze.
(widokówka z epoki, zbiory własne)


Wkraczamy w Beskid Niski! To było moje pierwsze spotkanie z tym pasmem. Zaczyna się od razu od wysokiego "C" - wejściem na Lackową. Przez pola wychodzimy do granicy i na Dzielec. Z Przełęczy Beskid wchodzimy wprost na Ścianę Lackowej. Łącznie 350 metrów w pionie. Najgorszy, najbardziej stromy odcinek nie jest długi (jakieś 100-120 metrów w pionie), ale za to pokonywaliśmy go chwytając się kolejnych drzewek, bo średnia stromizna wynosi 50% ale przecież  są miejsca jeszcze bardziej ukośne. Udało nam się nie sturlać na dół i pierwszy raz stanąłem na Lackowej /997/.
Grzbietem granicznym przez Ostry Wierch i Cigelkę przemieściliśmy się na nocleg na pole namiotowe w w Wysowej (nad potokiem Medwidek).
Po szukaniu sklepu i małych zakupach, bo kasa powoli się kończy, spędziliśmy jeszcze wieczór na naszej bazie SKPB. A ta fotka jest opisana właśnie Wysowa '92 a ja najwyraźniej piszę list do ukochanej, siedząc przed namiotem:

Kolejnego dnia pogoda zmienia się na burzową. Nie odwiodło nas to jednak od dalszej wędrówki. Wyszliśmy planowo na Kozie Żebro /847/  by następnie ramieniem przez Skałkę zejść do Skwirtnego. Kolejne podejście przez zakrzaczony szlak wyprowadza nas na Banne. Schodzimy do doliny Zdyni w samą porę aby skryć się pod jakimś okapem zabudowań Smerekowca przed burzą i ulewą. Odpoczywamy tam długo, czekając na koniec deszczu posilamy się na szczęście nie moknąc. 
(pocztówka z lat 70-tych, fotopolska.eu)

Ze sporym opóźnieniem wyruszamy w stronę Magury Małastowskiej. 
Po przejściu kilku kilometrów przez mokry las wchodzimy do schroniska. 
(fot. współczesna, wikimedia)

Jest zupełnie pusto a wrażenie z horroru powiększa także brak jakiejkolwiek obsługi czy gospodarza. Po dłuższej chwili orientujemy się  w systemie panującym w schronisku - woła się do dziury, na tacce kładzie się pieniądze, które zjeżdżają piętro niżej a po jakimś czasie wyjeżdża herbata 😄 .

Decydujemy się jednak nie zostawać w tym przybytku. Paweł ma jakieś lęki, ja też czuję się nieswojo...Powinniśmy bez trudu przejść te sześć kilometrów do Banicy.
Teraz jednak daje znać o sobie opóźnienie spowodowane przez deszcze - w czasie naszej obecności w schronisku zapada zmierzch.  
Mieliśmy chyba jedną słabo świecącą latarkę i problemy zaczęły się od razu na początku, ledwo przekroczyliśmy szosę, znaleźliśmy się na jakimś ogrodzonym terenie, dopiero po chwili spostrzegliśmy, że weszliśmy na ...cmentarz - jeden z wielu cmentarzy wojskowych z czasów pierwszej wojny światowej. Konkretnie cmentarz wojenny nr 60:
(fot. współczesna, Marek W. fotopolska.eu)

Dalej jest jeszcze gorzej - wchodzimy w ciemny las i oszczędzając nędzną latarkę idziemy spore odcinki tylko na czuja, wymacując ścieżkę nogami - twardo - dobrze, liście lub trawa - źle!
Na szczęście ten odcinek jest dość prosty i w końcu po jakichś 120 niepewnych minutach wyszliśmy na szosę w Banicy. No i co dalej? Zmęczeni, chodzimy po szosie rozglądając się za nikłym chociaż światełkiem. W końcu dostrzegam gdzieś poniżej szosy zabudowania i kończymy trasę w dawnej stacji turystycznej Almaturu. W budynku trwała co prawda jakaś impreza studencko-turystyczna, my jednak już mieliśmy niski poziom baterii życiowych, rozłożyliśmy się na dechach i poszliśmy spać.
(Później w tej chacie był zdaje się jakiś pożar a od roku 1996 jest tam agroturystyka).

Kolejny dzień robimy sobie wypoczynkowy - krótka trasa, tylko do bacówki w Bartnem.
(stara pocztówka, fotopolska.eu)

Tutaj niestety moja pamięć zawodzi - czy z tego Bartnego poszliśmy dalej w stronę Nowego Żmigrodu, czy zeszliśmy gdzieś na Folusz bądź Mrukową? Świta mi też wariant z przejściem przez Magurę Wątkowską do Rozdziela. 
Niestety, już nie rozstrzygnę tej zagadki.  No i po roku podjąłem ciąg dalszy trasy z pobliskiego miejsca, ale już w towarzystwie Karoliny.

wtorek, 1 października 1991

Zgubne skutki imprezowania

Góry Bardzkie+Góry Sowie


1991, październik



Nie jestem pewien daty tego wypadu. Ale była to z dużym prawdopodobieństwem jesień. 
Umówiliśmy się we dwóch z Pawłem.
Zaraz na początku wyjazdu zostawiłem na dworcu pkp w Poznaniu niedawno otrzymane w prezencie poncho przeciwdeszczowe.
Pojechaliśmy wczesnym porannym pociągiem do Barda Śląskiego i tam zaczęła się ta wycieczka. Niestety, nie posiadam zdjęć, wtedy mało do tego przywiązywało się wagę a poza tym wiązało się z pójściem do sklepu po film, precyzyjnym zakładaniem filmu po ciemku, potem wywoływaniem, no ogólnie same problemy. 
Na dodatek trzeba było - niestety czy stety - myśleć przy foceniu, bo zdjęć było tylko najwyżej 36 (lub nawet mniej bo były krótsze klisze po 24).

No, nic. Było, minęło. Zaczynamy jako się rzekło ze stacyjki Bardo Śląskie i dalej jakoś chyba nie po szlaku, tylko gdzieś wzdłuż rzeki (?), w każdym razie po jakimś czasie lądujemy na Młynarzu i wędrujemy dalej szlakiem czerwonym. Z przejścia tego nie zachowały się w mojej pamięci prawie żadne wspomnienia.
Pamiętam za to zdziwienie ogromem twierdzy Srebrna Góra, szlak prowadzi wzdłuż fosy a potem doliczając jeszcze fort i baterie na Chochołach idzie się przy tych obiektach około 2,5 km! 

Po 24 kilometrach wyszliśmy na szosę na Przełęczy Woliborskiej. To chwilowa ulga.
Dalszy odcinek przez Kalenicę i Słoneczną wypadł mi z pamięci, pewnie byliśmy już solidnie zmęczeni. 
Na wieczór po około 32 kilometrowej trasie wychodzimy w końcu na Przełęcz Jugowską - jakoś przegapiliśmy odbicie szlaku w lewo na schronisko. 
Wyczerpani i zdezorientowani chodzimy po szosie, raz w jedną raz w drugą stronę w poszukiwaniu schroniska...Na szczęście domyśliliśmy się kierunku i cofnęliśmy się szlakiem te czterysta metrów do Zygmuntówki:

 (fot. K. Sawicz, dolny-slask.org.pl)
(Wygląd schroniska z połowy lat osiemdziesiątych.)
W schronisku mały zonk - mimo, że jest mocno po sezonie to jakaś ekipa zajęła wszystkie miejsca i imprezuje na całego. Zrezygnowani ale w nadziei na jakieś rozwiązanie zaczynamy gadać z ówczesnym gospodarzem. Okazuje się, że również jest z Wlkp, konkretnie z Leszna. Pozwala nam spać w swojej kanciapie jako krajanom w pewnym sensie.
Przyłączamy się do imprezy ze swoimi napojami. Trochę jedzą, lulki palą a przede wszystkim chleją...Może wszystko nie skończyłoby się tak źle, może skończyłoby się tak czy inaczej, ale faktem jest, że kolega miał ze sobą na dob(p)icie jakiś truskawkowy (!) napój alko. Po tym było mi już naprawdę wszystko jedno...
Rano budzę się  w stanie kac hiper-gigant.

W gardle Sahara, na dodatek ten smród ćmików...
Po kilku próbach ogarnięcia się doszliśmy do zgodnego wniosku, że Wielka Sowa na dziś to jest dla nas zbyt wielkie wyzwanie.
Dajemy ledwo co radę turlać się w dół zieloną ścieżką do Jugowa
Na dodatek tych nieszczęść z pięknych gór wchodzimy w postindustrialny krajobraz, widać walące się obiekty kopalni czy innych zakładów przemysłowych.
(fot.googlemaps)
(fot.googlemaps)
(fot.googlemaps)
Dolinką zeszliśmy do Ludwikowic Kłodzkich, gdzie pakujemy się do powolnego składu jadącego przez wiadukty i tunele do Wałbrzycha.
Niestety pociąg wysadził nas na stacji Wałbrzych Główny, czyli daleko od centrum. Na szczęście z tego wygwizdowa zawiózł nas autobus. Może to był taki Ikarus?
(Marcin Stiasny dolny-slask.org.pl)
Zwiedziliśmy śródmieście Wałbrzycha, Rynek i okolice
(album1994 A. Masłowski, A. Protasiuk dolny-slask.org.pl)
i dalej nie pamiętam, czy wracaliśmy na wariata z powrotem na ten odległy Wałbrzych Główny, czy zorientowaliśmy się w sytuacji i poszliśmy jednak na Wałbrzych Miasto?

W każdym razie wyjazd miał miejsce ale na Wielką Sowę wszedłem dopiero po latach ponad piętnastu w... 2007 roku.

piątek, 19 lipca 1991

Bieszczady znów z Komańczy

Bieszczady


1991, lipiec



To był wyjazd w stylu "chłopak z dziewczyną jadą pod namiot" 😄.
Klasycznie zaczęliśmy z Komańczy, do której dojeżdżał ówcześnie pociąg. 
Nie pamiętam, gdzie wtedy spaliśmy w Komańczy. Na drugi dzień ruszyliśmy przez grzbiecik na Prełuki i dalej dolina Osławy do Duszatyna. Tam na polu namiotowym, które już znam z poprzednich pobytów, spotykamy Pawła z Kasią. 
(foto z innego roku)

Panują upały i nie mamy nastroju do chodzenia. Tym niemniej udaje nam się wyjść na szlak na Chryszczatą. Już samo dotarcie do Jeziorka Duszatyńskiego daje popalić. W końcu umęczeni wychodzimy na szczyt. Muchy, upał, Bieszczady pełną gębą 😁.

Nie bardzo pomnę ile dni tam spędziliśmy. Paweł upiera się, że dłużej, ja sądzę, że krócej...
Wydaje mi się, że to w tym samym czasie na pole namiotowe wpadł jakiś koń, którego usiłowałem wyciągnąć poza pole za łańcuch, który miał doczepiony (ten koń 😄). Ale koń jak to koń, silny był jak... koń i dopiero z pomocą kogoś jeszcze udało się konia wyeksmitować.

W każdym razie, po kilku dniach wydostaliśmy się z Duszatyna jadąc kolejką. W ten sposób dotarliśmy do Majdanu. Stamtąd poszliśmy na pole namiotowe w Lisznej (czy za Liszną?). Po rozstawieniu namiotu poszliśmy coś zjeść z powrotem do Majdanu 😄. Wieczorem na polu namiotowym oczywiście hulanki, ognisko itd sprawy. 
Znów pytanie, ile dni tam byliśmy? Nie wiem, ale byliśmy umówieni w Cisnej z kolejną grupką znajomych. 
Dotarliśmy tam pieszo po drodze zaglądając do sklepu w Cisnej. Pogoda zmieniła się na gorszą. Spotkanie ze znajomymi doszło do skutku planowo i oczywiście znów było wesoło 😄. Pamiętam zbieranie drew na ognisko ale pole namiotowe było chyba w innym miejscu niż obecna (2017) baza Tramp

Niestety, jak to często bywa nadszedł teraz Deszcz w Cisnej

Lało i lało, jak tylko w Biesach potrafi. Dolina Solinki wypełniła się wilgotnym oparem. 
Po spędzeniu smętnego dnia w namiotach roznosi mnie energia i złość. Cóż z tego, skoro kolejnego dnia pada dalej...Trzeba zrobić coś, cokolwiek. Zwijam rano nasz namiot i idziemy na autobus do Wetliny. 
W Starym Siole pełni nadziei na poprawę losu rozbijamy zmokłą brezentową płachtę. O dziwo, chyba mniej padało a może wcale?  
Pełni nadziei spędzamy wieczór bodaj w jakiejś knajpie? 
Następnego dnia rano...pada znów tak samo, jak padało wcześniej 😒.
To koniec nadziei. Zwijamy szmaty i idziemy się suszyć do PTSM.


(foto współczesne nocowanie.pl)

Niestety, po jakimś czasie przyszła ówczesna gospodyni tego przybytku i wyrzuciła nas na zbity pysk. Regulamin regulaminem, ale w szczególnych przypadkach umożliwia przebywanie w dzień...Morale upadło, duch się załamał  i nie widzieliśmy już sensu w kontynuowaniu wyjazdu. Z podkulonymi ogonkami wróciliśmy do domów.

niedziela, 9 czerwca 1991

Dwóch konsulów na pogańskiej górze

Wzgórza Niemczańskie+Masyw Ślęży


1991, lipiec


Nie jestem pewien datowania wyjazdów z tego okresu. Szkoda również, że nie dysponuję zdjęciami.
Z pewnością taki wyjazd miał miejsce: wspólnie z moim kolegą Pawłem w jakiś letni dzień wsiedliśmy w pociąg i wysiedliśmy raniutko na stacji Niemcza.


(fot. z lat osiemdziesiątych, fotopolska.eu)

Dalej przez pola i las poszliśmy w kierunku północno-zachodnim do wioski Gola Dzierżoniowska.
(widokówka z lat osiemdziesiątych, fotopolska.eu)

Stała tam wówczas - i nadal jest - tajemnicza ruina zamku:
(fot. współczesna, fotopolska.eu)

Koło Szubienicznej Górki opuszczamy szosę i zagłębiamy się w lasy. 
Ponieważ nie byliśmy pewni kierunku, prowadził raz jeden, raz drugi - nazwaliśmy to systemem konsularnym 😁 .
W ten sposób doszliśmy w końcu do poprzecznie biegnącego zielonego szlaku w pobliżu górki Twardno. Szlak wtedy miał trochę inny przebieg, ale i tak był mało czytelny.
Zmieniamy kierunek marszu na północny.  Idziemy długo, jakieś 6-7 km nie licząc zawirowań ze zgubionym szlakiem. Przez Kramarz, Zamkową Górę i Lipową przechodzimy w pobliże Sieniawki  i wychodzimy niemal na brzeg Trzcinowego Stawu.
(fot. z lat osiemdziesiątych, fotopolska.eu)

Super! Można się ochłodzić i spłukać w chłodnej wodzie. Odpoczywamy i chlapiemy się, wokół wczasuje się okoliczna młodzież 😄.
Odświeżeni maszerujemy droga do Słupic. 
Jest tutaj ładny zabytkowy Kościół pod wezwaniem mojego patrona, św. Michała Archanioła. Na ścianach kościoła znajdują się wmurowane płyty nagrobne, na przykład takie epitafium z rycerzem, ciekawy detal to suspensorium 😁:
(fotopolska.eu)

Dalej za Słupicami przechodzimy przez Słupicką Górę i zagłębiamy się znów w las. Gdzieś w tym lesie za górą znajduje się stary kamieniołom.
(fotopolska.eu)

Po wyjściu na Przełęcz Słupicką naszym oczom ukazują się Sulistrowice leżące u stóp Ślęży.  A na lewo od nich Sulistrowiczki.

(pocztówka z lat 80-tych)
Zmierzamy do Ośrodka Wypoczynku Świątecznego w Sulistrowicach nad zalewem.
Tam rozkładamy naszą chińską dwójeczkę i korzystamy z odpoczynku. Pamiętam też, że za dużo korzystałem ze sprzedawanego w lokalu portera...
(moja mapa z 1987 roku)

Na szczęście rano udało się ogarnąć i wyleźć czerwonym szlakiem na szczyt Ślęży /718/.
Jakoś pokonujemy podejście i oto jest - moja pierwsza bytność na tym szczycie. 

Dalsze zejście ze szczytu niknie w otchłani niepamięci. Coś mi świta, że zajrzeliśmy do schroniska Pod Wieżycą. 
Odjeżdżaliśmy z Sobótki nie autobusem a raczej z pewnością krótkim, powolnym pociągiem, który ówcześnie kursował do Wrocławia. Stacja w Sobótce:
(G.Sarnecki kolej.one.pl - rok 2000)

Mam nadzieję, że te pociągi jak z Dzikiego Zachodu jeszcze kiedyś powrócą na tory. Chociażby jako turystyczna atrakcja.

niedziela, 16 lipca 1989

Bieszczady po raz wtóry

Bieszczady


1989, lipiec



W Biesy pojechaliśmy kolejnego roku już tylko w cztery osoby - dwie pary. 
Początek trasy był zdaje się taki sam - Komańcza, Duszatyn ze swoim kultowym polem namiotowym, wypad na Chryszczatą, Jeziorka Duszatyńskie...
(pocztówka lata sześćdziesiąte, fotopolska)
(fot. Paweł)
Potem, jeśli mnie pamięć nie myli, to przeszliśmy doliną przez Smolnik i dalej szlakiem w stronę granicy z ówczesną Czechosłowacją dążąc na Głęboki Wierch. Gdzieś po drodze chcieliśmy rozbić namioty i się przespać. Tutaj spotkała nas niemiła przygoda w postaci spotkania późnym popołudniem z jakimś nawalonym agresywnym facetem z flintą. Facio nas zbluzgał i pogonił stamtąd posługując się groźbami uznawanymi obecnie za karalne 😒.
Mimo, że byliśmy mocno zmęczeni zeszliśmy z powrotem na dół i rozbiliśmy się na tę noc w dolince potoku Smolniczek w taki sposób, aby nas w miarę możliwości nie było widać z drogi. No ale niestety humory mieliśmy już popsute.

Następnego dnia po szybkim zwinięciu poszliśmy dalej tą samą trasą granicznym grzbietem na Wysoki Groń, Wierch nad Łazem, Gmyszów Wierch, Rydoszową i zeszliśmy przed stacją Balnica, lecz rozbiliśmy się raczej w lesie naprzeciwko.

A co potem? Znów mam lukę w pamięci. Chyba wsiedliśmy w kolejkę i pojechaliśmy do Cisnej (?)
Kolejne dni -  było znów Stare Sioło i powtórzyliśmy trasę z poprzedniego roku do Ustrzyk Górnych przez dwie połoniny: Wetlińską i Caryńską z noclegiem również na polu namiotowym w Brzegach Górnych (to pamiętam na 100%, ponieważ kolega palił wtedy na polu przed namiotem skręty robione z Drumu 
 i mi się to zakodowało). Serpentyny nad Brzegami Górnymi:
(widokówka KAW fot.M.Raczkowski, zbiory własne)

(pocztówka, lata osiemdziesiąte, fotopolska)
To przejście miało miejsce z całą pewnością. I ta fotka jest z dużym prawdopodobieństwem właśnie z Ustrzyk Górnych.
(fot. Paweł)

Gdzieś niedaleko pola była budka, w której sprzedawano piwko Leżajsk niepasteryzowane w małych butelkach, coś takiego jak te:

(fot. sprzedajemy.pl)
Sporo było potem z tymi piwami zabawy 😄 ale to historia na opowieść przy ognisku.

Poza tym zdaje się, że właśnie wtedy w Ustrzykach Górnych zszywałem mój ówczesny plecak z aluminiowym zewnętrznym stelażem, w którym urwała się taka skórzana szlufka nośna (widoczna u góry stelaża). 
Zrobienie tego w polowych warunkach było możliwe za pomocą jakiejś zorganizowanej dratwy i szydła w moim Victorinoxie - mam go nota bene do tej pory, model Camper, 30 lat służby:

(swissarmy.com)
- bezcenne - skoro pamiętam ten fakt do teraz.  
Wyjeżdżam z gór żegnając się z Bieszczadami na dwa lata, czego wówczas oczywiście nie wiedziałem. 
Wyjazd szosą z Ustrzyk Górnych wiedzie przez Lutowiska:
(widokówka KAW fot.M.Raczkowski, zbiory własne)
Bieszczady. 

czwartek, 27 kwietnia 1989

Na wariata na Kopę

Tatry Zachodnie


1989, kwiecień



Zorganizowaliśmy sobie na studiach taki niby to plener rysunkowy w Ojcowie ...a niby to wyjazd integracyjny związany z odwiedzeniem bratniej Architektury w Krakowie a także zwiedzaniem Wawelu i innych zabytków. W trakcie tego wyjazdu kilka razy jeździliśmy z Ojcowa do Krakowa (oo, jeszcze na stary dworzec autobusowy). A z Krakowa autobusy jak i dzisiaj jeździły do Zakopanego...Pomysł sam się nasuwał. 
Jakimś cudem te bilety odnalazłem i odkryłem, że to był jednak koniec kwietnia a nie maj jak pierwotnie sądziłem:

Takie były inflacyjne czasy, że do "biletu podstawowego" za 180,- dorzucili mi "bilet wyrównawczy" za...700,- :-/
Dwoje znajomych przyłączyło się do tego wariackiego rajdu. Nie było to zbyt rozsądne, bo już w Kuźnicach byliśmy dość późno, nie mieliśmy zbytnio zapasów jak i dobrych ubrań. 
Na całe szczęście pogoda okazała się tego majowego dnia życzliwa i stabilna chociaż nieszczególnie ładna. Poszliśmy z Kuźnic, Kalatówki i Doliną Kondratową dochodzimy do schroniska. Potem Doliną Małego Szerokiego szybciutko wyszliśmy na Przełęcz Kondracką. Tutaj z tabliczką jeszcze z zimy a w ramach posiłku jem jabłko, pewnie było tanie :-), na studencką kieszeń.



Wyszliśmy na Kopę Kondracką. To był cel tej niepotrzebnej wycieczki.

Zeszliśmy wprost do Doliny Kondratowej skrótowym szlakiem. No i oczywiście dalej wspólnie do Kuźnic i na dworzec PKS do Zakopanego. W Krakowie rozstajemy się - moi znajomi wracali już do domu a ja musiałem jakoś dostać się do Ojcowa na kwaterę.
W sumie wycieczka może niezbyt ciekawa, ale za to ten powrót...
Oczywiście wieczorem w Krakowie okazało się, że nie ma już tego dnia autobusu do Ojcowa. Wpadłem zatem na pomysł, żeby pojechać autobusem na Olkusz i wysiąść w Czajowicach.
Wszystko było dobrze, dopóki szedłem przez wieś. Zaczął się ciemny las a ja przecież nie wziąłem latarki, bo po co?
Jakoś na czuja wymacując stopami ścieżkę poszedłem wokół Chełmowej Góry, wszędzie czarno, szlak też czarny.
Po przejściu półtora kilometra, które trwało niewspółmiernie długo, pojawiają się w dole światła Ojcowa. Poleciałem tam na skuśkę na złamanie karku i ...wpadłem do wody! Okazało się, że płynęła tam płytka rzeczka (Sąspówka), której nie zauważyłem. Zostało mi do naszych kwater jeszcze tylko pół kilometra ...w mokrych butach. 
No i po co robi się takie wypady? 😁 
Jeszcze żeby to jakaś poważna góra była a to zwykła kopa 😁 koniec i .