niedziela, 26 listopada 2023

Bez atlasu w Atlas

 Atlas Wysoki


2023, listopad


Pomysł zrodził mi się w głowie...16 lat temu. Po wypadzie na Olimp wymyśliłem kolejny w podobnej formule i zaproponowałem ówczesnemu kumplowi. Niestety, życiowe nieszczęścia spowodowały, że nie mogłem w kolejnym roku jechać, "kumpel" dobrał sobie kogoś innego i ta góra minęła mnie bokiem.

Tymczasem w tym roczku na jesieni kombinowaliśmy z kompanami górskimi jakiś wypad. Loty o tej porze roku nie są szczególnie drogie, więc wybór był spory. Padła nagle również nazwa lotniska "Marakesz-Menara"...a stamtąd przecież już tylko żabi skok w Atlas.

Czyli - lecimy do Maroka! Zebraliśmy się we trzech dzielnych chłopaków, bilety zakupione. Wzięliśmy jeden bagaż nadawany w postaci dużego plecaka do noszenia sprzętu górskiego. Rzutem na taśmę Przemek zamówił jakiś nocleg na pierwszą noc. 

Po wylądowaniu w Marakeszu spadło na nas ciepłe powietrze oraz nieustające zainteresowanie tambylców, które będzie nam towarzyszyć przez tydzień. Zainteresowanie, bo ciepło niekoniecznie. Po złapaniu jakiegoś busika do mediny przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów do hotelu. 

(fot. Przemek)

Oczywiście Przemek wyciągnął nas jeszcze na wieczorny rajd po zaułkach i placach miasta, tymczasem następnego dnia rano mieliśmy jechać w góry!

Rano lecz wcale nie wcześnie poszliśmy "rozprawić się" z taksówkarzami.Wreszcie po targach jeden z nich podrzucił nas w jakieś inne miejsce postojowe i tam przejął nas taksówkarz-Berber. Za Asni droga do Imlil jest w wielu miejscach uszkodzona od czasu trzęsienia ziemi.

Po południu szczęśliwie zlądowaliśmy w Imlil i poszukaliśmy przewodnika. Ze dwie godziny trwały deliberacje i oczekiwanie, wypełnione popijaniem świeżej herbaty.
Wreszcie ruszyliśmy na checkpoint, nastąpiło sprawdzenie paszportów i mogliśmy ruszać w głąb doliny.

Zanurzyliśmy się w ten inny świat. Na kilka dni musieliśmy się do niego dostosować. Oddychać innym powietrzem, pić inną wodę, jeść inne warzywa, które wyrosły na innej glebie pod innym słońcem.
Tego pierwszego dnia naszym dzielnym nosiczem był Bartek.
Kolory inne, zamiast kosodrzewin - jałowce 
Doszliśmy do ostatniej wioski w dolinie - Sidi Chamharouch. Mieszkańcy żyją tutaj z dwóch rodzajów istot: kóz i turystów. 
Na powyższej fotce pewnie wioski nikt nie zauważył (w środku kadru) tak jest wtopiona w otoczenie. Przybliżam:
W wiosce zaraz zamówiłem dla nas soki z pomarańczy, wyciskane za pomocą archaicznej metalowej maszynki. Siedzimy, popijając i zaglądając w głąb, poza zakręt doliny: 
(fot. Przemek)
Ścieżka wspina się na stok

(fot. Przemek)
Po zachodzie słońca doszliśmy do schroniska CAF du Toubkal /3180/. Zmęczenie dopadło nas nagle, cała trasa doliną była lajtowa a tu nagle zjazd do zajezdni...
(fot. Przemek)
A jutro z rana przecież atak na szczyt.
Wyszliśmy po śniadaniu, po wszystkich grupach, bo nie musieliśmy się śpieszyć - zostawaliśmy w schronisku i tak. Niedługo będziemy widzieć słońce...
(fot. Przemek)
Temperatura była poniżej zera, co udowadniał ten zamarznięty wodospad.  
Wychodzimy powoli powyżej schroniska
Dalej podchodząc zboczem pomiędzy głazami również napotykaliśmy zamarznięte strumyki.
Tym co nas martwiło, był wzmagający się wicher - im wyżej tym coraz silniej grzmocił nas po twarzach. Zarazem odczuwalna temperatura również spadała. Spotykaliśmy schodzące grupki turystów - niektórych na tarczy, innych z tarczą. Miałem w jakimś momencie kryzys, czy uda się wyjść na szczyt, zanim dopadnie nas wychłodzenie?


(fot. Przemek)
Po wyjściu na przełęcz Tizi n'Toubkal /3960/ nareszcie mamy słońce...ale niestety wiatr osiąga tutaj z osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Albo więcej, bo mnie z moją wagą przestawia jak pionka na planszy. Żeby zebrać siły przed ostatnim podejściem, schowaliśmy się na dłuższą chwilę w skalnych szczelinach. 


(fot. Przemek)
Podejście po stoku było oczywiście żmudne ale to już ostatnie pięćset metrów...
Stanęliśmy na szczycie w obliczu pięknego słońca ale i rozpędzonej do niemożebnej siły wichury. Przez to temperatura odczuwalna sięgała kilkunastu stopni poniżej zera.

Ja po wyjściu na szczyt po prostu położyłem się na ziemi.
Do fotki wstałem, hurra! Jebel Toubkal /4167/, kolejny szczycik zdobyty.
Jeszcze kilka widoczków na wschód i zachód

(fot. Przemek)

no i wracamy, bo wiatr ledwie pozwala ustać na nogach
(fot. Przemek)
Na zejściu, w spokojniejszym miejscu, miałem niespodziankę dla solenizanta: tak się świetnie złożyło, że urodziny Przemka wypadły w dzień ataku szczytowego.   
Przewodnikowi Hamidowi też smakowało ;-)

Pamiątka po trzęsieniu ziemi - ogromny głaz stoczył się z góry, przebił mur i wbił się w ścianę budynku:
Zasłużony relaksik przy schronisku.
(fot. Przemek)
 Mieliśmy schronisko prawie tylko dla siebie. Mało ludzi przyszło po południu a większość odeszła po ataku na Toubkal. Spędziliśmy fajne popołudnie i wieczór, odpoczywając i opowiadając sobie życiowe historie...i usiłując wytrząsnąć pył, który dostawał się wszędzie wciskany wiatrem.

Trzeciego dnia znów na luzie wstaliśmy na śniadanko i po zwinięciu sprzętu poszliśmy na stok po przeciwnej stronie niż Toubkal. Poranny luzik 
 Dzisiaj czeka nas przejście do innej doliny. Do teamu na doczepkę przybył Lucas, chłopak z Niemiec.
Po pierwsze primo wyleźć musieliśmy na przełęcz Tizi'n'Aguelzim /3540/
Każde kolejne ramię zbiegające z grzbietu oszukańczo oznajmiało nam, że to już, koniec. A tych ramion było z sześć, siedem...
(fot. Przemek)
Najgorzej tego dnia miał Przemek, niosąc nasz główny bagaż. Wydawałoby się, że najgorsze mamy już za sobą, podeszliśmy niemalże pół kilometra, co może być gorszego?





(fot. Przemek)

Genialny widok na dolinę, tutaj uchwycony obiektywem Przemka
(fot. Przemek)

Otóż na tej trasie najgorsze jest schodzenie. Czekało nas 2000 metrów zniżania się, schodzenia, opuszczania. 

Zejście po ogromnym piarżysku

Trawers, trawers, a potem nagłe zejście w rejon Tamsaoult. Najgorszy odcinek, to strome skały w pobliżu wodospadów. Piękne widoki? Za mało powiedziane. Oczy nam się obracały dookoła głowy. Szybko, raptownie zeszliśmy po skałach w pobliże Wodospadu Iguliden:
(fot. Przemek)

Jest to znane miejsce, wycieczki specjalnie organizowane z dołu tutaj przybywają! A my jakoś tak przysiedliśmy na chwilę. Było ok. Tylko te zabójcze kozy krążące po skałach naokoło...Zrzucały na nasze głowy kamienie, ale udało nam się ich uniknąć. W takich mękach, odwodnieni, zeszliśmy aż do dna doliny Oussem. 
Kolejne kilometry prowadziły już po niemal płaskich ścieżkach...ale "niemal" to nie znaczy wcale " w ogóle". 



W ten sposób dotarliśmy do miejscowości. Tutaj już widok z tarasu naszego "domu turystycznego" w Tizi Oussem.

Jest to jeden z domów solidnie zbudowanych, które nie uległy destrukcji w czasie trzęsienia ziemi.  Niestety, spora część wioski została boleśnie dotknięta katastrofą w lecie tego roku i wielu ludzi mieszka do tej pory w kontenerach  bądź namiotach. Nasze poszukiwania sklepiku zamieniły się w rodzaj  happeningu z udziałem lokalnej ludności. To nie Marakesz, gdzie turyści są codziennie widziani (i dojeni). 

(fot. Przemek)

My wszakże korzystaliśmy z zakwaterowania w ogólnie rzecz biorąc normalnych warunkach, a nawet z hammam czyli łaźni z ciepłą wodą.

Tradycyjny poczęstunek na powitanie czyli berberska herbatka i ciasteczka lub popcorn.
Odpoczynek po trasie.
(fot. Przemek)

Po nocce spędzonej w śpiworach i tradycyjnym śniadanku wyszliśmy znów na szlak. Tego dnia szczęśliwcem niosącym plecak byłem ja. 
Zygzakami robiliśmy wysokość na stoku. 
Znowu jesteśmy wysoko ponad dnem doliny
Bardziej skalisty fragment
Bardziej piarżysty fragment
Po dwóch czy trzech godzinach wyszliśmy na przełęcz Tizi n'Mzik (2480 m), skąd już rozpościera się widok na drugą stronę grzbietu i kolejne granie.

Stąd już tylko w dół, do Imlil.

To już koniec trasy.  Jeszcze tylko obiad i powrót do Marakeszu.
Udało się jeszcze zobaczyć Atlantyk a nawet zamoczyć tyłek w wodzie :-)

(fot. Przemek)

Co było to było, udało się i basta, czego w relacji nie ma to dopowiem przy spotkaniu :)
Aha i dzięki kompanom za towarzystwo i wsparcie oraz dodatkowo ładne foty!