niedziela, 20 stycznia 2019

Niemczą i Ślężą

Masyw Ślęży+Wzgórza Niemczańskie


2019, styczeń


W tym roku nie mogliśmy zaznać wspólnych ferii. Pozostał nam tylko łikendzik.
Wybraliśmy Hotel Niemcza SPA jako bazę z możliwością udania się bądź to na Ślężę bądź to np w Góry Sowie. 

Po drodze zwiedziliśmy położony w sercu Wzgórz Niemczańskich zamek w Goli Dzierżoniowskiej. Zamek jest pięknie odrestaurowany, stare XVI-wieczne mury spotykają się z nowoczesnym dizajnem i jest dość ekskluzywnie (oraz drogo... no ale na kawkę z ciastkiem było nas stać). 
Nasz hotelik nie był aż tak ekskluzywny aczkolwiek również miły.
Mieliśmy mało czasu, zwiedziliśmy tylko centrum Niemczy - sennego miasteczka z wielkimi historycznymi skojarzeniami. Z murów widok w stronę zachodnią na szeroki pagór Łupkowej.
Za naszym hotelem we wschodniej stronie można było z kolei dostrzec pokaźny masyw Ostrej Góry. Niestety, te atrakcje krajobrazowe, podobnie jak arboretum w Wojsławicach, musieliśmy pozostawić na inną porę roku.
Ustaliliśmy, że podejmiemy odważną próbę zdobycia samotnej góry o wybitności 468 metrów.
Nie chodzi tu o Erebor, lecz o Ślężę, na której moja żeńska, przeważająca część ekipy nie postawiła dotąd stopy.
Dzień był mroźniejszy niż poprzedni, gdy rychło z rana o 11 wyruszyliśmy na podbój góry. Tej Góry. 
Tyle razy pokazywałem jej sylwetę z okien samochodu a to z lewej a to z prawej strony (zależy, dokąd się udawaliśmy), wołałem: "O, widać Ślężę, spójrzcie!". Teraz wreszcie zbliżaliśmy się do jej podnóża by wjechać i dalej - na Przełęcz Tąpadła
Tu zaczęła się nasza...przechadzka. Zaczęła się mało zimowo. W tym czasie w pobliskich przecież Sudetach leżały już metry śniegu, a na zielonym szlaku wyglądało tak:
No ale byliśmy dopiero na wysokości 384m npm nabierając powoli wysokości aż do odbicia szlaku w prawo. 
Tu zaczyna się widowiskowy odcinek szlaku wiodący po kamiennych stopniach i wprost między skałkami.
Od pewnej wysokości zaczął się lód na stopniach i rozdałem nakładki na buty z pinami przeciwpoślizgowymi.
Całkiem sobie ostrym podejściem wyszliśmy na widokowy wierzchołek Skalnej /524/.

Za Skalną ścieżka opada i wznosi się z dwukrotnie; trudniejsze były dla nas poślizgowe zejścia. Na szczęście obyło się bez upadku na kamienie.
Przy połączeniu ze szlakiem niebieskim nieco dałem ciała i doszliśmy do Drogi Piotra Włosta nie tym szlakiem, którym chciałem. No ale cóż, wyszło prawie na to samo. Znów trochę trawersu i znów szlak ostro skręca pod górę. W pobliżu Olbrzymek wchodzimy ponad poziomicę 600m i wkraczamy w obręb Rezerwatu Góry Ślęża.
Trzeba wzmóc czujność, ścieżka jest oblodzona lub zaśnieżona. W końcu dopadła nas zima.
 Po wyjściu na najwyższy punkt otwiera się widok na właściwy szczyt:
Teraz karkołomne zejście :-) 
a potem ostatni odcinek wyprowadzający na szczyt. 
O ile do tej pory było mało turystów, o tyle w okolicy wieży pojawiają się liczniej.
Z wieży widać Góry Sowie za woalką.
  W zimie można na szczęście zobaczyć coś więcej, niż liście

A tu my crew czeka, aż zlezę...
Jeszcze kilka chwiejnych kroków :-) na wyślizganym śniegu i szczyt.
Najliczniej ludzie zgromadzeni są jak zwykle na polanie przed schroniskiem, pali się ognisko (poprzednio, kiedy tu byłem, paliły się trzy!). W schronisku w sali jadalnej oblężenie. Zostajemy na chwilę na herbatkę i ciastko. Szału nie ma, ale grupka odpoczęła i jest gotowa do schodzenia. 
Zeszliśmy żółtym szlakiem na parking...po drodze kilka razy machając rękami dla równowagi :-D. 
Szkoda, że tym razem byliśmy tak krótko i tylko na jednej wycieczce. Za to Ślęża szlakiem po skałach pozostanie jednym z najciekawszych wspomnień.

niedziela, 13 stycznia 2019

Wali śniegiem na Waligórze

Góry Kamienne


2019, styczeń



Śnieg sypnął z początkiem roku w naszym kraju jak pierze z rozdartej kołdry albo może puch ze śpiwora...Idealna pogoda na powrót do rakiet. Równocześnie Mihu spragniony górek zaczął mnie namawiać na jakiś wspólny wyjazd. 
Mihu nie dysponuje obecnie rakietami, więc na mnie musiała spoczywać odpowiedzialność za przecieranie. Przepatrzyłem zatem kamerki internetowe, sytuację na stokach narciarskich i prognozy pogody aby znaleźć miejsce dobrze, lecz nie przesadnie zaopatrzone w śnieg (np takie Karkonosze z lawinowym 3. a potem 4. stopniem odpadały).
Postanowiłem oprzeć trasę o nieznany do tej pory odcinek-fragment zielonego, granicznego szlaku Tłumaczów - Okraj. 
W ten sposób w sobotę przed południem wyskoczyliśmy z szynobusu prosto w śnieg na peronie w Głuszycy Górnej.

Mihu zapałał jeszcze chęcią nabycia czeskiego piwa na wieczór, więc skoczyliśmy kawałek do sklepu przy głównej ulicy.
Na początek chciałem odszukać położony w pobliżu dawny kamieniołom melafirów, z którego zdjęcia mnie urzekły. Coś mi się tam pokićkało ze ścieżkami, więc zamiast drogą poszliśmy na szagę przez zaśnieżone pola w stronę widocznego w oddali masywu Raróg-Ostoja. 
Miałem tu przedsmak późniejszego przecierania. Początkowy odcinek miał być spacerkiem, a tu się okazało, że to początek "walki", pierwsze półtora kilometra przecierania.
Kamieniołom okazał się być malowniczy, chciałbym go zobaczyć również w lecie kiedy woda nie będzie zamarznięta.
Dalej zeszliśmy do szosy i biegnącym nią żółtym szlakiem dotarliśmy do grzbietu na Przełęczy pod Czarnochem
 Tutaj spotykamy biegówkarzy, głównie z Czech. Szlak pieszy zielony pokrywa się, przynajmniej w kierunku zachodnim z biegówkowym śladem. Staramy się iść boczkiem, żeby nie naruszyć śladu, jednak miejscami jest tak wąsko, że musimy wdeptywać w tor. 

Trwa to jednak niezbyt długo, bo po znalezieniu miejsca odbicia zielonej farby idziemy w prawo granicą na Kropiwiec, a ślad biegówkowy odbija w lewo na czeską stronę.
Po minięciu szczytu oczywiście zejście na przełączkę i kolejne podejście: na Jedlový vrch.  Półtora kilometra walki w śniegu i wracamy na chwilę na przetarty szlak.
Może 10 minut...i teraz już ta "przejechana" trasa opuszcza nas na dobre, odchodząc na Hermankovice. Odtąd jesteśmy zdani wyłącznie na własne siły.
Kolejne podejście w zaspach na Čertův vrch wbija mnie coraz głębiej w śnieg. 
Zapada powoli zmierzch. Na kolejnej przełęczy spotykamy dwóch Czechów na bieżkach, wesoło wymieniamy trochę szubieniczne dowcipy o tym, jak nas znajdą ratownicy w tych zaspach - dwóch czeskich idiotów tu, dwóch polskich idiotów kawałek dalej. Byli to ostatni ludzie spotkani tego dnia.
Co nas czeka dalej... oczywiście kolejne podejście na jeden z garbów Kościelca. Uff! Teraz zejście do ostatniej możliwości bezpiecznego odbicia z grzbietu szlakiem żółtym w lewo w dół.
Podejście na Javorový vrch zapamiętam na długo. Śnieg po pas i stromizna, co robię ruch rakietą to zjeżdżam o połowę jej długości, kolce nie pomagają wiele w tym sypkim białym przekleństwie. Mozolnie długo wleczemy się na szczyt. W najwyższym punkcie robimy dłuższą chwilę na oddech. Jest nie tylko całkowicie ciemno, ale i wleźliśmy w chmurę. Widoczność spada do kilkunastu metrów. Idę kierując się szóstym zmysłem i doświadczeniem.
Mimo głębokiego śniegu idzie się teraz na chwilę trochę lepiej, bo jest z góry jak wyczuwam odnóżami. Do czasu.
To nieco już nudne w tym opisie, ale cóż: kolejne podejście. Tym razem pełzniemy na Široký vrch /840/. Jakoś dajemy radę..uff, uff..i znowu zejście i utrata cennej wysokości.
W piękny dzień widzielibyśmy już naprzeciwko Ruprechtický Špičák /881/ z charakterystyczną wieżą...tymczasem jest noc i mgła, więc nie widzimy zupełnie nic. 
Dopiero po stromiźnie i następnie zmianach jej nachylenia orientuję się, że musimy być blisko kopuły szczytowej. To ostatni paskud na dziś. Daliśmy radę!
Jeszcze tylko kilometr z hakiem cały czas w dół i znajdziemy się przy wiacie na Przełęczy pod Granicznikiem /780/. 
Wiata okazała się przyjazna, część w głębi nie była zasypana śniegiem, uchował się dobrym trafem stół, na którym można było rozmieścić kuchenne utensylia.
Po szybkim gotowaniu i pochłonięciu żarełka pokładamy się wygodnie na posłaniach. Nareszcie! O tej chwili marzyłem co najmniej od dwóch godzin.
Szliśmy prawie siedem godzin, z krótkimi tylko przerwami na łyk herbaty czy gryza batonika.
W nocy padało, cały czas. Dziury w zaspie, które zrobiłem nabierając śniegu do gotowania zostały całkiem zasypane. Nie tracimy rezonu i zbieramy się szybko. Nie jest zimno, lecz niżowo, wilgotno, temperatura oscyluje pewnie około -2, 0 stopni. Nasz domek rano:

Idziemy najpierw czarnym a potem rowerowym szlakiem w stronę Waligóry. Przy połączeniu z żółtym obieramy złą odnogę, zawracamy pętlą...i nadrabiamy w ten sposób z pół kilometra.
Od tej strony podejście nie jest strome, no ale te w sumie 200 metrów trzeba liczyć od wiaty. Stajemy na szczycie i znów jest wesoło:
Po karkołomnym zejściu stajemy u wrót Andrzejówki. Tutaj zderzamy się z ogromnym kontrastem: jest mnóstwo ludzi, aut, hałas, sprzedaż żarła w budkach itd objawy cywilizacji.
Na stoku naprzeciwko odbywa się gremialne zjeżdżanie na "bele czym". 
Skorzystaliśmy z przytulnego wnętrza schroniska aby się trochę podsuszyć, coś zjeść, uzupełnić płyny. 
Wyruszamy na szlak żółty, dalej zdecydujemy na bieżąco. Może trzeba będzie nawet wrócić z podkulonym ogonem do schroniska i czekać na autobus?
Jednak póki co napieramy idąc za żółtymi znakami. Do Przełęczy pod Jeleńcem szlakiem to schodzimy, to podchodzimy. W głębokim śniegu biegnie nikły ślad, jak słaba fastryga - ktoś tu był wczoraj lub wcześniej. Niestety, ten ślad w niczym nam nie pomaga - przecierać trzeba i tak.
Gdzieś w tym rejonie spotykamy idące z przeciwka dwie kobiety - podziwiam ich hart ducha i upór, ponieważ szły bez rakiet (ale na lekko). Teraz przez krótki odcinek mamy nieco wygodniej.
Pierwotnie chciałem iść przez Rogowiec, ale robi się nieprzyjemnie, wietrzniej, widoczność słaba. Stwierdzamy zgodnie, że zejdziemy za śladami w śniegu w kierunku na Grzmiącą szlakiem rowerowym.
Schodzimy sobie, schodzimy...widzę co jakiś czas ułamane świeżo gałęzie, które spadły pod ciężarem śniegu, właśnie myślę, co by ze mną było, gdyby taka spadła mi na głowę. I w tym momencie słyszę u góry TRZASK I SZUM!! RZUCAM SIĘ SZCZUPAKIEM W PRAWO...tuż, o,  metr przede mną spada spora hałda śniegu i oderwana gałąź. ADRENALINA!!
Chwilę dochodzę do siebie, otrzepuje ze śniegu i dalej idziemy rozglądając się z niepokojem po drzewach. Ale co się miało stać, to już się stało. Było blisko, rzadko myśli się o wszystkich zagrożeniach. Wreszcie las się kończy i wychodzimy na pustą przewiewaną przestrzeń pod Gomólnikiem Małym.

Kierujemy się do doliny, która doprowadzi nas do Grzmiącej. 

Naprzeciwko widzimy stoki Jeleńca Małego, a my odbijamy w prawo, kierując się jednak nie na Grzmiącą lecz na Łomnicę. Śnieg nie odpuszcza - aż do pierwszych domów brniemy w kilkudziesięciu centymetrach.
Wycieczkę kończymy przejściem asfaltem na stacyjkę w Głuszycy. Można tam było wejść do wnętrza budynku, gdzie się ogrzaliśmy i przebraliśmy. Przyjechał szynobus i zabrał nas do Kłodzka. I to był koniec wypadu.