piątek, 23 sierpnia 2019

Mqinvartsveri czyli Lodowy...ale wszyscy i tak mówią Kazbek.

Kaukaz


2019, sierpień



მყინვარწვერი - gruziński zapis nazwy tego honornego szczytu. 

Pojawiła się w moim życiu kolejna smuga cienia, w którą miałem wkroczyć w te wakacje. Pytanie, jak to zrobić - z podkulonym ogonem i rezygnacją... czy z przytupem? 
Po zeszłorocznych doświadczeniach byłem już pewny, że chcę znowu znaleźć się TAM.
Tam wysoko, w górach innych niż te bliskie i niewysokie, znane mi z częstych pobytów... w górach z wiecznym śniegiem, lodem, groźnych, niedostępnych...

W ten sposób urodził się plan "5k na 50kę". Wybór był niby spory, lecz po zastanowieniu i odrzuceniu innych pomysłów padł na Kaukaz. Tyle się przecież nasłuchałem o Gruzji, jej gościnnych mieszkańcach, wspaniałym jedzeniu, and last but not least alkoholach itd...
Po załatwieniu spraw formalnych i przeglądzie sprzętu, po zakupie brakujących wiktuałów i kilku gadżetów mogłem już znaleźć się pewnego baardzo wczesnego ranka w samolocie lecącym do... Kijowa.  
Na lotnisku spędziłem kilka nudnych godzin i "już za chwilę" byłem w kolejnym samolocie - docelowo do Tbilisi.
Przez te perygrynacje i zmianę czasu (+2h) zrobiło się popołudnie. A dopiero zaczynaliśmy nasz trip... w góry. 
Droga w Gruzji to jest inna galaktyka. Jedziesz, wpadasz w dziury, wyprzedasz na czwartego, potem nagle hamujesz, wbijasz się w potok aut, wyprzedzają ciebie, przyspieszasz i tak w kółko. 
Pierwszy postój mieliśmy w jakimś niby to zabytkowym miejscu (Ananuri), ale przyznam, że mnie bardziej urzekło zimne piwo w pobliskim sklepiku :-)
Ale za to ten zalew w dolinie był piękny - Żinvali na rzece Aragvi

W rezultacie tej rozwleczonej podróży w Stepansmindzie znaleźliśmy się późnym wieczorem. Zdążyłem tylko zjeść kolację (pyszną! chaczapuri i pomidory) i paść do wyrka.
Rano okazało się, ze jesteśmy w całkiem fajnym miejscu z widoczkiem w stronę naszej góry. Szczyty jednakże tonęły w chmurach. Zresztą góry były wszędzie!
Ten niepozorny kościółek okazał się być jednym z symboli Gruzji mianowicie czternastowiecznym klasztorem Świętej Trójcy.
Po spakowaniu się w wory wrzuciliśmy majdan na mikrobusy i pojechaliśmy jeszcze do miasteczka, ponieważ część grupy chciała pożyczyć część potrzebnego sprzętu. 
Ja miałem wszystko własne, chociaż stare i mocno używane, można też powiedzieć, że miałem najtańszy szpej, buty i ubrania z całej szesnastoosobowej grupy :-) Królowały tu nieużywane zamberlany, la sportivy i tym podobne piękne buciki.
Auta zawiozły nas do punktu startu - na parking położony ponad Gergeti na wysokości ok. 2150m npm, niedaleko wspomnianego wcześniej zabytkowego monastyru.
W tym momencie można powiedzieć, że nasz wyjazd nie miał charakteru 100% trekkingu z plecakami. Ciężkie plecaki/worki transportowe zostały załadowane na grzbiety niestrudzonych mułów, które miały je zanieść do bazy. Model wycieczki miał zatem w miarę możliwości ułatwić wejście jak największej ilości uczestników. Dla mnie to również było dobre podejście, nie mam na tyle wiedzy i doświadczenia, żeby samemu pchać się w tego rodzaju góry. Zresztą może to nie jest nawet kwestia doświadczenia, lecz czułem się pewniej z przewodnikiem.


Komfortowo z lekkimi plecakami zaczęliśmy podchodzić na pierwszy stok, pierwszą naszą ścieżką. Nie miała to być szczególnie ciężka ani długa trasa, tym niemniej trzeba się rozchodzić i podejść te 900 metrów. 
Za nami pozostaje Stepansminda i widoczny naprzeciwko czterotysięcznik Shan.
 Koniki tymczasem robią swoją robotę :-)
Po wyjściu na Przełęcz Sabertse idzie się znacznie łagodniej... ale już po kamieniach a nie po miłej trawce, trochę to wygląda jak w tatrzańskiej Dolinie Pańszczycy ;-) Niestety, w tym momencie pogoda gwałtownie się załamuje, zaczyna wiać i siąpić. Czyżby to zły znak dla naszej wyprawy?
(fot. Piotr)
Czeka nas jeszcze przeprawa przez mostek przerzucony nad potokiem i możemy zacząć rozstawiać namioty, niestety przy wtórze coraz mocniej padającego deszczu... Szło to jednym lepiej, innym gorzej ale w końcu wszystkie żółte domki stanęły jako tako. Znaleźliśmy się zatem na wysokości około 3000 metrów w pobliżu prywatnego (i drogiego jak cholera) schroniska Altihut.   
Mieliśmy jeszcze w programie kolację czyli rosyjskie chińskie zupki jakkolwiek to brzmi :-) Nasi przewodnicy podrzucili nam też inne specjały, zdarzyły się również np puszki z podróbą kawioru. Po pierwszej euforii... jakoś nikt ich nie chciał, więc z chęcią dojadałem :-)
Tutaj, w tym miejscu i momencie przyznałem się, że właśnie mam urodziny i rozpiliśmy flaszkę wódeczki przyniesioną przez konia w bagażu :-)
Wieczorem humory poprawiły się na tyle, że odwiedziliśmy jeszcze schronisko i dzięki hojności chyba głównie Grzesia spełniliśmy kilka toastów za powodzenie.

Rano wyglądam z namiotu i widzę Go wreszcie: Lodowy, Kazbek. Góruje nad nami i wzywa, chociaż nadal nosi woal z chmur, jakby nieufny, lekko nabzdyczony.

Dzisiaj nareszcie w użyciu będą już grube buciory!
Po śniadaniu zwijamy manatki, plecaki  i namioty znów wędrują na grzbiety koników górskich a my ruszamy w górę. Musimy dojść do wysuniętego jęzora lodowca. Po drodze przecinamy kilka razy potoki i strumyki powstające z topniejącego lodu i spływające sobie prosto przed siebie. Akurat tu wypada nasza ścieżka, hmm: 
Z wczorajszego deszczu i chmur nie zostało nieomal nic. Na dodatek jako dobra wróżba przelatują nad nami szlachetne orły, klimat jak z Hobbita:
Przejście do lodowca odbyło się sprawnie i bez ofiar, nikt nie wpadł do wody. Nawet ja.
Zakładamy raki, część osób ma je pierwszy raz na swoich nowiutkich butach ;-) Zobaczymy zatem, jak będzie się szło. 
Konikom idzie to sprawnie - mają w końcu te swoje żelazne podeszwy.
Po krótkim odpoczynku i przymiarkach ruszamy po lodzie.  Co raz to komuś spadają raki ale i tak jest wesoło. Słonko przygrzewa, jesteśmy w górach, mamy wakacje, czego chcieć więcej?

Wędrówka po tym rozmiękłym lodowcu nie trwała długo, dochodzimy do kamiennych usypisk u stóp stacji Meteo. Gdzieniegdzie są widoczne wyraźne szczeliny:

 Wygląda trochę jak rufa krążownika
Dokładamy i my swoje domki do miasteczka namiotowego w bazie. 
Wysokość około 3700m npm. Tutaj już odczuwa się wpływ obniżonej zawartości tlenu i mniejszego ciśnienia. Dla tak zróżnicowanej grupy jak nasza jest to spore wyzwanie. Robert robi nam wszystkim  wieczorem sprawdzenie saturacji. Ogólnie jest ok, chociaż kilka osób nieco dołuje, wezmą się za siebie kolejnego dnia, pijąc na potęgę (H2O).

Na tej wysokości niesamowite są kontrasty między dniem a nocą. W dzień smażymy się w ultrafiolecie, każdy nieposmarowany kremem skrawek skóry zacznie się lasować i złuszczać...jest gorzej niż na śródziemnomorskiej plaży. Za to tuż po zachodzie słońca robi się zimno, wszyscy wskakują w lekkie puchówki czy inne waciaki. 

Czeka nas teraz dzień wypoczynkowy...a nie, niby to aklimatyzacyjny.
Mieliśmy iść gdzieś wysoko, na ponad 4 tysiaki niby, do lodowca. Skończyło się na wizycie w kapliczce 250 merów ponad bazą. Słaba to aklimatyzacyja, nie jest znakomita. Ale trzeba sobie radzić:

Tam na dole leży nasza baza.
W tych górach cały czas coś się sypie, wietrzeją w oczach, dzień i noc słychać lecące kamienne lawiny, lawinki i pojedyncze odrywające się głazy. Poniżej to nie wodospad, lecz właśnie uchwycony sypiący się pył po kamienno-żwirowej lawince.

Pod wieczór robiliśmy jeszcze na śnieżnej łacie ćwiczenia z używania czekanów, metod chodzenia w rakach w górę i w dół itd. Kolacja już jest wyczekiwaniem, sprzęt przygotowany, teraz tylko kilka godzin w śpiworku i już. Trzeba wstawać w środku nocy, o drugiej śniadanie, o trzeciej wychodzimy!
Po ciemku przemierzyliśmy uciążliwą ścieżkę wiodącą do lodowca, trwało to bodajże ze dwie godziny. Tutaj o brzasku idziemy już dolinką - moreną boczną pomiędzy lodowcem a "wytopiskiem"  - stokiem, z którego niedługo zaczną spadać kamienie, kiedy się ociepli w ciągu dnia. Dlatego powrót tą drogą jest niemożliwy a raczej niebezpieczny...co na jedno wychodzi. Dzień czy dwa przed nami tutaj przed lawiną kamienną uciekali turyści, doznając urazów.
Ortsveri /4365/ w pierwszych promieniach słońca.
Wychodzimy na plateau. Stoi tu kilka namiotów, kurczę, bardzo fajne miejsce na biwaczek sobie znaleźli.
 Za chwilę znajdziemy się w strefie rażenia słońcem i wreszcie zrobi się cieplej...
Wejście na przełęcz to kolejny spory wysiłek. Po krótkim odpoczynku robimy te zakosy po zboczach góry, przed nami inne zespoły. Przy okazji: my podzieliliśmy się na cztery zespoły po cztery osoby.  
Nasz zespół z turbo-guidem szedł jako pierwszy. Wydostajemy się ponad tzw "pieremyczkę" (to jest takie najbardziej strome miejsce na trawersie tuż przed przełęczą między wierzchołkami, na wysokości ok. 4900m npm). 
Tutaj długo czekaliśmy na pozostałe grupy. Wyszedł "na wierzch" drugi i trzeci zespół, niestety, czwarty zespół nie zjawił się. Dwie osoby gorzej się poczuły i musiały schodzić. Niestety z powodu nieporozumień pomiędzy przewodnikami gruzińskimi a naszym "liderem" pozostałe dwie osoby, które chciały dalej wchodzić na górę również zostały zmuszone do zejścia. 
Tymczasem przez te opóźnienia i dyskusje minął nas duży, wieloosobowy, powolny zespół rosyjski, który uprzednio wyprzedaliśmy. Na to nasz turbo-guide miał sposób: kiedy ruszyliśmy za nimi, poprowadził nas szybkimi zakosami z boku, zaszliśmy ich z flanki, następnie...przedarł się z nami przez ich linię (i linę) w poprzek i poszliśmy na kreskę, na przednich zębach raków, po "ściance", którą inne zespoły mozolnie trawersowały! Miałem język jak kołek z drewna. 
Na samym końcu, gdzie zaczął się już naprawdę żywy lód, idący przede mną Sławek zaczął się zsuwać... Zareagowałem instynktownie, wbijając czekan jak na ćwiczeniach. Na szczęście kolega zatrzymał się już po dwóch metrach.
Tutaj nasz turbo-guide Gregor wykonał ładny gest i powiedział, że teraz mam prowadzić! 
Na ostatnie metry zamieniliśmy się rolami ;-) To dodało mi skrzydeł i w ten sposób wszedłem pierwszy z naszego zespołu i w ogóle z naszej wycieczki na wymarzony szczyt!
Mqinvartsveri - Kazbek /5054/



Teraz trzeba było zejść. Okazało się to niestety skomplikowane i bardzo długotrwałe. 
Na zejściu zaraz pod szczytem spotykamy nasze dwa zespoły walczące nadal pod górę. Nasz przewodnik kazał nam usiąść na miejscu i czekać. Siedziałem tak na oblodzonym kamieniu, trzęsąc się z zimna przez godzinę. W międzyczasie nasz guide ratował i asekurował zespół Bułgarów, którzy bali się zejść po lodzie. A potem opuszczał na linie nasze wracające dwa bratnie zespoły, które zdążyły wejść na górę i zejść, mijając nas czekających.  
Na koniec przyszła kolej i na nas. Wracamy tą samą drogą. W międzyczasie zaczyna sypać w najlepsze śnieg.
Wyprzedzamy inne grupy i schodzimy pierwsi, bardzo szybko, ja toruję w świeżym śniegu...na Kaukazie...w sierpniu...po prostu bajka. Ja pierdolę.
Zeszliśmy na przełęcz a potem na plateau. Nad dalszą ścieżką góruje stok Kazbeka, i właśnie stąd spadają często kamloty. 
Dlatego kierujemy się w prawo, na lodowiec Gergeti. Stąd widać wytopiska, a za chwilę słychać hurgot staczających się głazów.
Obchodzimy niebezpieczne miejsca podchodząc aż pod stoki Ortsveri. 
Kluczymy za przewodnikiem pomiędzy systemem szczelin, podążając coraz bardziej w prawo i w dół. Pewną pomocą są rozrzucone tu i ówdzie markery. 
W końcu udaje nam się zejść do skraju moreny bocznej.
Teraz będzie walka na kamiennych usypiskach, coś okropnego. Niby mamy już tak blisko, ale każdy krok jest mordęgą. Czuję się jak Frodo w Mordorze. Co i rusz wywołuję małe kamienne lawinki i balansuję, żeby się nie przewrócić na twarz. Widzę z przerażeniem, że kolega przede mną pada na kamienie!

Na szczęście, nic mu się nie stało w nogę.
Złudnie widać już bazę. To tak blisko, a nadal daleko.

Okazuje się w dalszej drodze, że część ścieżki przecinającej żleb urwała się w międzyczasie, kiedy byliśmy na szczycie. Te góry wciąż pracują...
Po ominięciu feralnego miejsca pozostało jeszcze tylko kilkaset metrów. I konieeec na dziś.
Dopadam źródełka i wypijam z litr zimnej wody z lodowca...
Wieczorem odpoczywam a potem świętujemy zdobycie Szczytu. 

Następnego dnia wypoczywamy. Przyzwyczajeni do wysokości, jakbyśmy mieszkali tu całe życie ;-)
Będę wspominał to piękne i obce miejsce, jako tymczasowy mój dom przez kilka pięknych chociaż trudnych dni. 

Tu pochwała: świetną robotę robią tutaj chłopaki z Bezpiecznego Kazbeku:
Zapewniają pomoc w nagłych wypadkach, pomoc w razie urazów lub gorszych zdarzeń. Proszę, wspomóżcie ich datkiem albo 1%.

 W tym masywie kamienie spadają i turlają się cały czas...
Tymczasem w nocy dwaj koledzy, którym nie było dane wejść razem z nami, wychodzą na szczyt. I udało im się!
Większość grupy zaś od rana szykuje się do zejścia.
Kazbek to tak urodziwa i fotogeniczna góra, że ciężko przestać odwracać się i pstrykać, pstrykać. A tu jeszcze z wodogrzmotami. 
 A tu jeszcze ze schroniskiem i halą.
 A tu jeszcze ze mną.
 A to już w drugą mańkę: dzikie rododendrony i znów Shan:
No i kończy się ta przygoda. Jeszce chwila - z łagodniejszą stroną Kaukazu.
Tutaj też chętnie bym połazęgował...Może następnym razem wybiorę takie miejsca i trasy?
Lądujemy w naszym pensjonacie, jest chwila dla ciała (prysznic) i dla ducha (wino z krawężnika z Przemkiem).

Następnego dnia rano... przybywają busy. Trafiłem do takiego, w którym koło wyraźnie biło w lewo. Ale za to kierowca nie palił wewnątrz. Czekała nas niemal całodniowa podróż...czyli przejazd raptem trzystu kilometrów :-)  
Tak dojechaliśmy do granicy z Rosją...a dalej to już inna historia.

(fot. Przemek)