niedziela, 18 listopada 2018

Zlot XVII

Rudawy Janowickie


2018, listopad



Jak co roku zrobiliśmy sobie forumowy zlot a może raczej zlocik, bo nie było na nim dużo osób, w porównaniu do niektórych dawnych. 
Tym razem wypadł nie jak od kilku lat w październiku lecz w listopadziku. 
Pojechaliśmy do Szwajcarki w zgranej pyrlandzkiej ekipie w składzie Taja, dave i Michun. 
Na miejscu niecierpliwie nas oczekiwano, bo dzień wstał piękny i wszystkich już korciła zaplanowana wycieczka. 
Nie mieszkając dłużej ruszamy w całym składzie kilkunastu osób na Przełęcz Karpnicką. Stamtąd wiązką szlaków zmierzamy w kierunku Starościńskich Skał.
Pierwsze kroki pod górę, yyy...
Droga mija szybko. W najwyższym miejscu (Lwia Góra, 718) spotykamy...Artura z Kasią. 
Niestety nie przyłączyli się do nas mając własne plany. Spotkamy się zatem dopiero w schronisku wieczorkiem.


Starościńska Igła:
Widziałem u Artura na blożku, że wspinał się już tutaj na sam czubek, podobnie jak na kolejne wspomniane skałki. Mnie stać tylko na wyjście na sąsiedni, zachęcający, żeby na nim usiąść, okrągły głaz. To naprawdę ładny głaz.
(fot. dave)
(fot. Aga)
Spod Skał Starościńskich poszliśmy najpierw drogą a następnie na szage bez las w kierunku Diabelskiego Kościoła
(fot. Hanka) 
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze jeden punkt widokowy. 

Udało nam się dobrze trafić. Wyszliśmy prosto na grupę skał. 
Największe wrażenie robią Kiklop i (P)Enis.
Naprzeciwko po prawej na stoku widać było również Pieklisko, inną ciekawą grupę skalną.
Po sesji zdjęciowej poszliśmy w kierunku grzbietu Świni Góry. Tu znów natykamy się na skalne dziwadło:
Jeśli to jest świnia, to raczej zmutowana.
Pozaszlakowo przeszliśmy stokami Świni Góry w kierunku żółtego szlaku starając się nie stracić zbyt dużo wysokości a w końcu dotarliśmy do drogi ze szlakiem - gdzieś pomiędzy poziomicą 650 a 700. Po małym słodkim co-nieco i wzmacniających łykach horyłki wychodzimy na Rozdroże Pod Bielcem.
Stąd czeka nas łagodne przejście na Przełęcz Rudawską, gdzie następnie zaczyna się właściwe dwustumetrowe podejście na szczyt Skalnika.
Ale my nie, nie doszliśmy do szczytu szlakiem - trochę wcześniej kieruję wycieczkę w prawo od ścieżki przez las. Idziemy na gołoborze. Jest to widowiskowe miejsce, które warto odwiedzić, szczególnie jeśli ktoś nie zna tych górek.

Jak widać po strojach, mimo słonecznej pogody było zimno (około 2-3 stopni) a przejmujący wiatr wzmagał odczucie chłodu. Ale i tak z pogodą trafiliśmy idealnie, jak na drugą połowę listopada.
Przez las przechodzimy na szczyt Skalnika /944/ a następnie na drugi niższy lecz widokowy wierzchołek, czyli Małą Ostrą /935/. 
Widok ze skały na odwiedzone gołoborze oddalone o kilkaset metrów.
 Cały czas towarzyszą nam na północy Sokoliki
 oraz na południowym zachodzie Karkonosze

Tym razem to ja częstuję płynnym gorącem z płaskiej butelki... "Wiśnia jest wiśnia!" jak mawiał klasyk  (Rozmowy kontrolowane https://www.youtube.com/watch?v=UHgBHDSjzdA)
Robimy sobie jeszcze grupówkę:

(fot. Hanka)
I cóż, zmykamy z tego wygwizdowa.
Słońce opada coraz bliżej horyzontu a my schodzimy szybko przez Wilczysko na Gruszków. Krok za krokiem, coraz bardziej głodni, myślimy już o czekającej nas uczcie. A jakby tak było nieczynne? Brrr, aż strach pomyśleć!
Pomiędzy Gruszkowską Górą a Płonicą dopada nas zmrok.
Czyli jednak czołówki się przydadzą, co było do przewidzenia.
Ostatnie trzy kilometry przed knajpą dłużą się wszystkim. Mi na pewno. Rozmowy i myśli schodzą na to, co by się zjadło. 
Wchodzimy do pogrążonych w ciemnościach Karpnik. Pod koniec wsi jest wyczekiwany bar, Karioka. Nareszcie!
Na naszą całkiem sporą jak się okazuje grupkę nie ma w lokalu odpowiednio dużego stołu. Stosujemy zatem system rotacyjny: kto dostaje danie, pożera je w pośpiechu i ustępuje miejsca kolejnej osobie 😃 
Ja dostałem dobre flaczki oraz nieco zbyt twardego kotleta schabowego, ale w tym stanie głodowym zadowoliło mnie to (popite obficie piwem) danie.
Przy okazji pobytu tutaj rambiemu wyrasta całkiem udatne poroże, co skłania nas do rozważań, co też porabiają nasze pozostawione w domach żony!? Zgroza.
Obiad zjedzony, dzień zaliczony! No ale jeszcze trzeba wrócić do Szwajcarki, i to pod górę. 
I pójść spać.

Ale, ale chyba o czymś zapomniałem...
No tak, jeszcze właściwa imprezka zlotowa 😁
Było niezwykle wesoło, nie mieliśmy konkurencji bo tylko krótko była jakaś młodzież. Zlot był tym razem gadany i obśmiany po całości 😁, a nie śpiewany, jak to się już drzewiej zdarzało.
Niestety już krótko po 23ej zostaliśmy wyproszeni z sali i ciąg dalszy miał miejsce w czteroosobowym pokoju, do którego zmieściło się coś minimum 11 sztuk. Inni poszli spać.
Ta fotka nieźle oddaje ostatnie półtorej godziny.
(fot. Asia)
Spędziłem noc w tej nieogrzewanej chatce stojącej nieopodal schroniska. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wszechobecny odór kiszonki. Rano to mnie po prostu powaliło.
Staram się jak najszybciej opuścić kiszony przybytek i idę na śniadanie. Część grupy wychodzi w kierunku na Bolczów. 
Ja zaś w pozostałej ekipie poszedłem na Sokolik i Krzyżną Górę. Dzięki raźnemu podejściu opuścił mnie ból głowy i ziewanie.
Chwytamy ostatnie ładne widoki przed nadciągającą nieubłaganie zmianą pogody.

Na szczycie Sokolika /642/ nasza drużyna odśpiewała dumny hymn Wielkopolski:
"Pyrlandia, Pyrlandia, Pyrlandia
Pyrlandia, Pyrlandia, Pyrlandia
Pyrlandia, Pyrlandia, Pyrlandia
Pyrlandia - PYR-LAN-DIA!!😁

Sosik tym razem wspinał się nie w Alpach, lecz wspólnie z nami na Krzyżną Górę /654/, biedaczek:
Widoczność pogarszała się z kwadransa na kwadrans. A tu ktoś wybrał się akurat samolocikiem na przelot nad Kotliną Jeleniogórską. Biedaczek.
Kończymy temat i wracamy do schroniska. Tam szybkie decyzje i jedziemy do Miedzianki na ponowne spotkanie z resztą zlotowiczów. Mieliśmy nieprawdopodobnego fuksa, ponieważ jakieś 15 minut po nas przybył cały autobus emerytów, który zablokował całą kuchnię i wszelkie moce przerobowe wątłej obsady restauracji. My zaś zdążyliśmy złożyć zamówienia przed tym armagedonem. Niestety, wpłynęło to na płynność obsługi i ja np otrzymałem zarówno (pyszną) zupę krem jak i "drugie": pieczone żeberka niestety równocześnie. 
Na sam koniec zakupiłem po dwa piwa z każdego gatunku obecnego w ofercie w celu spokojnej degustacji w domu i oficjalnie zamknęliśmy siedemnasty zlot. Pożegnaniom na parkingu nie było końca a najbardziej chciała się żegnać Marzena, która specjalnie (niby to) zapomniała kijków z restauracji, byleby tylko przejechać się kawałek moim samochodem 😄. Zlot nakręcił mnie niebywale pozytywną energią i mam nadzieję, że do grudnia mi tego wystarczy 😊


niedziela, 4 listopada 2018

Rund um Hohe Eule

Góry Sowie

listopad, 2018



Było kilka dni wolnych i jeden  z nich udało się przeznaczyć na mały wypadzik w moje - jak się okazuje - bliskie Góry Sowie. Jechałem coś koło ledwo 2,5 godziny i niedługo po niewidocznym w ogóle we mgle wschodzie słońca byłem na miejscu. 
Początek pętli ustaliłem w Rościszewie. Jego głęboka dolina oferuje podejście na szczyt Wielkiej Sowy w wymiarze 666 metrów, a nie jakieś słabe 300 (z Przełęczy Walimskiej lub z Przełęczy Sokolej) albo 380 z Przełęczy Jugowskiej. Nawet podejście z Walimia ma ponad 100 metrów mniej. 
Przejście traski miało też być równocześnie testem dla nowo kupionych butów Asolo. Ledwo ruszyłem, już zonk! Zabrana lustrzanka jest martwa - nie zauważyłem rozładowania akumulatorka. Wszystkie zdjęcia będą zatem z komórki, zobaczymy jak sobie w tej roli poradzi. 
Jest wilgotno i bardzo mgliście, trochę mnie to martwi bo prognoza była znacznie bardziej optymistyczna. 
Przez Lasocin, dolinką potoku wchodzę w granice Parku Krajobrazowego.
Na początek łagodne podejście leśną drogą do rozdroża zwanego Stara Jodła. Stąd z wiązką szlaków do kolejnego rozdroża robię wysokość.
I tu zaczyna się naprawdę stromy odcinek na Młyńsko czy może, jak na innych mapach, Młynisko /777/. Mgła jest jeszcze bardziej gęsta i jest trochę ponuro. 
Potem następny stromy odcinek po krótkotrwałym wypłaszczeniu i na stokówce odwracam się a tam...światło nieśmiało zaczyna przebijać się przez opar. 

 A im wyżej, tym lepiej - oto widzę już nad sobą błękitne niebo. Powyżej 850-900 metrów robi się pięknie.
Jeszcze jedna stromizna i wychodzę na szczyt! Były tylko dwie osoby, z których jedna zaraz poszła. Sytuacja tutaj niespotykana w ładny dzień. No tak, ale to było dopiero około dziewiątej trzydzieści.
Wieża nie była otwarta, ale jak się potem okazało, i tak nie miałoby sensu na nią wchodzić. Przez cały mój pobyt chmury trochę opadły ale z pewnością nie poniżej 700-800 metrów.
Z powodu wiatru robi mi się po jakimś śniadaniowym czasie zimno w dłonie i ruszam dalej głównym grzbietem. To pamiątki po uprzednich opadach.
Aha, no właśnie: w ten oto sposób buty przeszły swój chrzest bojowy w kałużach, błocie i mokrych liściach...
Na zejściu na Kozie Siodło pojawiają się nieliczni turyści. Moja marszruta prowadzi teraz szlakiem żółtym do nieczynnego schroniska Sowa (Eulenbaude). Kiedyś je odwiedziłem, jak jeszcze było czynne. Ale przecież dziwnym trafem nigdy nie zawędrowałem do schroniska Orzeł (Bismarckbaude), przynajmniej nie pamiętam takiej sytuacji. Dziś mogę to wreszcie nadrobić. Schodząc do schroniska znów zagłębiam się nieco we mgle. Jednak po czasie spędzonym nad
 wychodzę przed budynek i stwierdzam, że wiatr rozgonił trochę chmur.
Na ścieżce pozwalającej na krótkie wejście na szczyt Wielkiej Sowy pojawia się już dużo ludzi. Dla mnie to sygnał, żeby ruszać dalej. Koło obelisku Wiesena skręcam na szlak narciarski. 
Tutaj świetnie widać gdzie był pułap chmur czy mgły, w każdym razie pary wodnej - widoczna góra z masztem to Sokół, 862m npm.
Nietypowym fioletowym szlakiem Srebrną Drogą powróciłem prawie pod główny grzbiet. 
Listopad? Really?

Jeszcze trochę wysiłku pod górę i przekraczam Rozdroże między Sowami.
Teraz zejście niebieskim szlakiem przez Wroniec - na Przełęcz Walimską. 
Mam okazję przypomnieć sobie ten szlak, którym też kiedyś podchodziłem. 
Tutaj nie jest tak stromo, ale za to błotniście - jeszcze bardziej.
Mijam jeszcze jakieś grupki podchodzące a mnie wyprzedza zjeżdżający szybko rowerzysta.
Na szosie piękne słońce, ale w oddali już widzę tunel z drzew wypełniony znów wilgotnym oparem mgły. Żeby w tak niskich górkach była tak zmienna aura...
Brrr, ten odcinek zielonego szlaku szosą we mgle a później polną drogą przez Górę Marii i Kuźnicę daje mi psychicznie w kość. A jeszcze parę chwil temu stałem w słońcu na głównym grzbiecie!

Nagłe spotkanie we mgle:
Czerwonym szlakiem od Kuźnicy wspinam się kawałek do obelisku Rudolfa Thiele. Tutaj gdzieś powinna być interesująca mnie ścieżka. Jest trochę "zamaskowana" leżącymi konarami, ale znajduję ją bez problemów i trochę podług własnego poczucia kierunku a potem wg dżipiesa docieram do Skały Niedźwiedzia
W zasadzie sprzeciwiam się nadużywaniu słowa "magiczne" ale tym razem jego użycie byłoby w pełni uzasadnione ze względu na wygląd wilgotnych, omszałych głazów w wiszącej mgle. Brakuje tylko wyłaniającego się Herna.  




Woda skraplająca się na liściach kapie teraz bezustannie, zupełnie jakby padał rzęsisty deszcz.
Przez las schodzę w poszukiwaniu ścieżki z zielonym szlakiem. Dróżka omija Pisaną z prawej strony i schodzi do bocznej drogi. Nareszcie, bo już w tej mgle byłem cały otępiały.
Nagle taki widok, co to? Tryfid jakiś, czy co? 😃
We wsi ławeczki, robię ostatni krótki postój na gryza. Sorry Gregory, będziemy kończyć:
Na koniec przez wieś wróciłem do miejsca postoju. Takie jednodniówki są bardzo fajne. 
Chciałem, żeby było co najmniej 1 km podejść i udało się: wyszło ponad 1200 metrów.
A i zdjęcia jak na komórkę nie takie złe, może to dzięki obiektywowi Leica ;-) Ale co się nanosiłem aparatu, obiektywów i statywu to moje :-D Można się uśmiać. Za to buciory zdały egzamin na szóstkę!