środa, 28 lutego 2024

Przebitki

 Karkonosze


luty, 2024


Krótki wyskok do Szklarskiej  w ramach ferii. Udało się nam zrobić dwie dłuższe wycieczki i jedną krótką.

Na początek trasa na Wysoką Kopę, najpierw jednak poszliśmy do kopalni Stanisław niebieskim szlakiem

Początkowo śniegu niemal nie było i w szoku spoglądałem na turystów niosących ze sobą biegówki, ale im wyżej i głębiej w góry tym było go więcej, aż wreszcie pokrywał warstwą grubą na kilkadziesiąt centymetrów cały obszar






Przez Staszka wyszliśmy w rejon wiaty na Wysokiej Kopie. Tak, tutaj też zdarzyło mi się kimać. Lecz dzisiaj będę spać w hotelu ;) 
Teraz zawrócimy i nieco innymi ścieżkami przejdziemy na Wysoki Kamień. Tam już go widać kilka kilometrasków dalej.



Jakby powrót do prawdziwych zim. A wtedy ta kamienna skrzynka dopiero powstawała.
Przez ulicę Oficerską wróciliśmy do miejsca pobytu, połowa ekipy ciężko przeżywała zrobione kilometry ;)
Ale ten fakt nie zmienił silnego postanowienia, że kolejnego dnia robimy porządną wycieczkę na grzbiet Karczków.
Do Rozdroża pod Kamieńczykiem dotarliśmy czarnym szlakiem, który zmieniliśmy na zielony biegnący ukośnie przez stoki. 
potem żółty
aż doszliśmy do schroniska Pod Łabskim Szczytem
Schronisko niestety było oblężone i to nie tyle przez turystów, co przez młodocianych uczestników jakiegoś obozu sportowego. Wobec tego spędziliśmy przy stoliku więcej czasu niż planowaliśmy.
Wyjście na zacinający z boku, silny wiatr nie było łatwe
Po odwróceniu głów zobaczyliśmy za to najpiękniejszy widok tego dnia, tęcza oznaczała dużo wilgoci w powietrzu
Tymczasem trzeba było targać się dalej, byłem bezlitosny
Im wyżej, tym bardziej wilgoć obecna w powietrzu stawała się obecna na naszych twarzach


Wyleźliśmy na poziom Szrenicy, dalej już w dół...moja druga połowa mnie przeklinała. Nie rozumiem do dziś, dlaczego. To była spokojna wycieczka. 
A kolejnego dnia to już w ogóle nie warto wspominać, wrzucę tyko kilka przebitek 
Poszliśmy wzdłuż Szklarskiej przez Sowiniec/675/ na Złoty Widok, po drodze niesamowity widok na wał fenowy nad głównym grzbietem Karkonoszy
Czeska Struga, nie wiedzieć, czemu tak się nazywa
Złoty Widok nie był złoty, ot chnurnyj

Kilka dni w górach jest warte więcej niż miesiące na nizinach.

sobota, 6 stycznia 2024

Wokół Walimia

 Góry Sowie


2024, styczeń


Skromny wypadzik na początek roku aby zaznać nieco śniegowych klimatów. Zebraliśmy się z poznanymi w poprzednim miesiącu Dorotką i Piterem na jednodniową przechadzkę po okolicach Walimia. Żeby nie było za krótko i nudno wymyśliłem zgrabną pętelkę.

Do  Walimia dotarliśmy wcześnie jak na dojazd z Poznania. Byliśmy pierwsi na szlaku żółtym prowadzącym na początek przez Barani Dół.


Przez Jelenią Polanę wyleźliśmy na Małą Sowę

Była naprawdę przyjemna pogoda, lekki mrozik, śnieżek, taką zimę można lubić. Nic dziwnego, że humory dopisywały:
Jeszcze kwadransik i wyszliśmy na szczyt. Tym razem było pustawo, turyści mieli tu dopiero dotrzeć. 
Zrobiliśmy we  wiacie mały postój na jedzonko, przy okazji naprawiając jeden z kijków Doroty. I to za pomocą elektrycznej wkrętarki!
Wiadomo, jeszcze selfiak z wieżą:
Schodziliśmy pozaszlakowo doliną Srebrnej Wody a potem jakoś tak na szagę do Rzeczki i dalej do Rzeczki Górnej.
Szału z tą pogodą nie było no ale zawsze fajnie połazić
Bardzo ładny widok na masyw Sowy z tego miejsca na czarnym szlaku

Po krótkim czasie doszliśmy do obiektów Osówki, odwiedzając między innymi tzw "Kasyno"
Jak to przy chodzeniu na lekko, które wg mnie nie jest takim prawdziwym trekkingiem :) szybko robiliśmy kilometry po stokówkach najpierw obchodząc Soboń a potem także Jagodziniec. Gdzieniegdzie trafiały się lodowe pułapki, aż wreszcie na podejściu na Przełęcz Marcową /715/  musieliśmy uzbroić się w raczki.
Koło wiaty jakaś grupka paliła ognisko, robiła kichy na patyku i nasz Piotrek też się załapał. Łakomczuszek!
Stąd już naprawdę ostatnie podejście dnia - na Włodarza. Po drodze widoczek - po prawej Borowa, po lewej Waligóra (w chmurze)
idziemy, idziemy

I po kilkunastu minutach jesteśmy, Włodarz /811/
Pamiątkowe fotki, Dorota gdzieś się zapodziała w lesie
Piotrowi cały czas dopisywał humor
Trochę wygłupów ale trzeba iść dalej, zeszliśmy jeszcze na Przełęcz pod Moszną, sprawdzam zatem, czy wszystko w porządku z moją
No a tu na zejściu to już było prawdziwe lodowisko, bez raczków ani rusz:

Dzięki raczkom sprawnie i bezpiecznie zeszliśmy do Walimia. I pomyśleć, że niektórzy jeszcze dotąd zimą pytają czy brać raczki XD
Takie to szybkościowe obejście na początek stycznia, tymczasem mamy już luty i nic się nie udało nowego :(


czwartek, 28 grudnia 2023

Na koniec roku

 Zábřežská vrchovina+Orlicke hory


2023, grudzień


Ostatni, rzutem na taśmę, wypad w starym roku. Z Arturem czyli Redziem planowaliśmy od dawna spotkanko na szczycie dla podtrzymania więzi i pogaduszek o starych czasach i nowych sprawach. 

Znów jak poprzednio dałem znać na grupie Pń i znowu zgłosiła się amatorka wiatingu z Poznania, Marta. No to hajda, jadziem samotrzeć! 

Dojazd był ździebko skomplikowany lecz dla mnie całkiem normalny: pociąg o 2:40 do Wrocławia, spotkanie z Arturem, pociągi dalsze - do Lichkova, stamtąd do Ústí n.Orlicí, do Česká Třebová no i ostatecznie do Hoštejna. Brzmi skomplikowanie? Marta również miała wątpliwości. No ale na České dráhy można liczyć.

O zaplanowanej porze zatem wysiedliśmy na peronie:

Zaczęliśmy od wizyty w sklepiku, uzupełniliśmy zapasy i odnaleźliśmy czerwony szlak. Pogoda była w sam raz na chodzenie po niewysokich górkach, nie padało, śniegu zero.
Na początek po wyjściu z dolinki wyleźliśmy na szczyt o nazwie takiej, jak umiejscowiona na nim chata - Cukrovą bouda /591/. Pierwsza zadyszka pod górę, bo podejście całkiem było rześkie.

Stąd zrobiliśmy kilkukilometrową spokojną trasę na Mohylkę /614/  a dalej w dół do Strażnej. Można zapomnieć, ze to 28. grudnia...

(fot. Red)
(fot. Red)
A tutaj jak słonko wyszło to  już jakby przedwiośnie atakowało:
Przechodzimy przez Strážną

Przez łąkę wyszliśmy na najwyższy szczyt Lazek /714/.
Niby sielanka. ale przenikliwy zimny wiatr utrudniał kontemplację rozległego widoku. Wieża widokowa jak i chata pod nią niestety od kilku lat są nieczynne, więc posiłek musieliśmy spożyć marznąc na ławce. Szybko opuściliśmy to miejsce marząc o jakiejś przytulnej  knajpce. Tymczasem pojawił się jeszcze odległy cel dzisiejszej trasy, Bukova Hora w Górach Orlickich.

(fot. Red)
Weszliśmy do miejscowości o dziwacznej nazwie, jakby z dalekiego kraju:
Marzenia o knajpce rozwiały się jak mgła. Niczego tu nie było, nawet jedyny sklepik był akurat nieczynny. Trzeba było iść dalej. Przez Vrchy /660/ polnymi ścieżkami szliśmy więc uparcie dalej. 

Byłem już dość zmarnowany kiedy zeszliśmy do wioski Horní Heřmanice. Na szczęście udało się tutaj znaleźć całkiem przytulną kawiarenkę z różnymi słodkimi delicjami. Zalegliśmy zatem w ciepełku przy słodkościach i napitkach. Mniam, wjechała słodka bomba kaloryczna! 

Teraz tylko zmusić się do wyjścia na chłód...Należy zdać sobie sprawę, ze tutaj właśnie w tej wsi, na tej szosie, kończy się Zábřežská vrchovina a zaczynają się Orlicke hory
Dalsza wędrówka z Heřmanic przebiegała wśród zapadającego zmierzchu aż wreszcie w ciemnym lesie trzeba było założyć czołówki. Przekroczyliśmy jakąś drogę i nagle, na zboczach  Strážki zaczął się śnieg. Mokry i głęboki. Tempo marszu spadło, powoli drapaliśmy się metr za metrem... i tak dwieście metrów. Nie było to bardzo przyjemne, ale pocieszała nas myśl, że już niedługo będziemy u celu. 
Żadnej fotki stąd nie mam a szkoda, Bukova hora /958/ - najwyższy punkt dnia. Tak mi się wydawało z pamięci, że nasza wiata jest położona gdzieś blisko za szczytem, jednak to "blisko" to było jeszcze dwa i pół kilometra. Po kilku zmianach kierunku i częstym spoglądaniu na mapę udało się dotrzeć do naszego miejsca na spanie. Mieliśmy wodę na miejscu bo wiatka położona jest na źródle - Fredova studanka. Spędziliśmy wieczór na gotowaniu wody, zalewaniu kolejnych kubanów...i pogaduchach.
Nocka była w porządku, najgorsze jak zwykle nocne wstawanie na... chwilę. 
Budzimy się rano:
Nasza miejscóweczka
Żegnamy się z przewiewną wiatką
Szybko kierujemy kroki w stronę przełęczy Červenovodské sedlo /814/. Jako znany już miłośnik knajp zaciągnąłem towarzystwo do tutejszego bufetu. Posiedzieliśmy chwilkę przy kofolce. 
Na parkingu stały już auta i w kierunku szczytu szliśmy w towarzystwie Czechów, którzy wybrali się na wycieczki. Sprawnie zrobiliśmy podejście i wyszliśmy na Suchý vrch /995/.
Ograniczone widoki
Oczywiście znowu nie mogło się obyć bez wizyty w barze :D Bez wahania otworzyłem drzwi do Kramářovej chaty i mogliśmy się rozkoszować...staniem w kolejce do bufetu. Trafiliśmy akurat na spore natężenie ruchu i musieliśmy poczekać na gulaszowe polievki, za to jedzenie poszło nam bardzo szybko. Już niedługo potem byliśmy na skale Bradlo:

(fot. Red)
Dalej to już było szybko, schodziliśmy aż do nowej chaty: Bouda generála Krejčího, jeszcze jej nie widziałem i niestety nie była jeszcze czynna
a można by znowu posiedzieć przy czymś dobrym ;-)
Dość szybko szliśmy lasem robiąc  trekkingowe kilometry. Prawie minęliśmy niemrawy szczycik ale uparłem się, żeby go odwiedzić - Vysoky kamen /843/. Wygląda na to, że śnieg pożegnaliśmy definitywnie.
Jestem dumny, że powaliłem to drzewko!
(No nie, wiadomo, że nie.)
Ja miałem już myśli o kolejnej grzesznej knajpce w Mladkovie. Jeszcze trochę schodzenia, las, łąka i piękny widok znowu jakby z innej pory roku:
Niestety, wszelkie możliwe lokale w Mladkovie okazały się zamknięte więc musieliśmy się pożegnać koło pomniczka. Tak, rozstania nadszedł czas, ponieważ Artur musiał już nas opuścić. Pożegnalny łyk czyli tzw strzemienny, obietnica ponownego spotkania i Artur poszedł w stronę Lichkova a my z Martą pod górkę w stronę Polski. Musieliśmy przejść przez Petrovičky i wyjść na przełęcz Adam, tak, byłem tutaj w grudniu rok wcześniej...
Uparłem się, żeby jednak odwiedzić ostatnią czeską knajpę na trasie - Kašparova chata otworzyła przed nami swe podwoje, wchodzimy a tam imba na całego, pełno wiary, zgrabna kelnerka uwija się jak w ukropie. Marta nie żałowała sobie drugiego dania, ja niestety muszę oszczędzać więc pozostałem przy rosołku :)
Gdzieś w tym rejonie złapał nas już zmierzch
Pozostało nam już "tylko" zejść do kolei. Do Kamieńczyka to szło całkiem żwawo, mijamy kościółek Michała Archanioła:
Dalej szliśmy żółtym szlakiem bardzo grząską, błotnistą ścieżką od czasu do czasu motając się na łąkach. Trasę zakończyliśmy szczęśliwie na stacji w Międzylesiu i to wcześniej, niż przewidywałem, więc zdążyliśmy na wcześniejsze połączenie.
Cóż dodać, znów było świetnie, wiatowanko na medal, poznałem osobę, z którą mam nadzieję na kolejne wypady, zobaczyłem niewidziane wcześniej odcinki szlaków, odświeżyłem starą znajomość, nawdychałem się szyszek i wilgoci ;) - same plusy. Do zobaczenia na szlaku!