piątek, 26 lipca 2019

Mała

Mała Fatra


2019, lipiec



Im człowiek starszy, tym mniej  wyjazdów pod hasłem <<brand new exclusive extra super>>  lecz coraz więcej typu <<big comeback>>. Tutaj też tak właśnie było. 
Kilka lat temu przemierzałem Małą Fatrę głównym grzbietem, przechodząc całość z południa na północ:
https://mojasciezkawgory.blogspot.com/2012/07/z-ziemi-fatry-do-polski.html
Teraz powróciłem, aby zobaczyć pominięte wtedy szczyty i inne atrakcje.
Miałem genialne połączenie z Poznania, co mnie dodatkowo zmotywowało do tego wyjazdu: wsiadałem w pekap o 23, a wysiadłem w Terchowej z autobusu o 6.30.
Terchova pusta, wczesny ranek w tygodniu (mamy środę), nic nie wskazuje na środek sezonu wakacyjnego. 
Zjadam śniadaniową bułkę przez bibułkę na ławce i mogę ruszać...Na węźle szlaków zaczynam trzydniową przygodę.
Teraz lajtowo: przejście do Doliny Vratnej
Szosa jest nadal uszkodzona po powodzi, obchodzę wahadła, na których czekają nieliczne auta. W ten sposób docieram do rozdroża szlaków na poziomie 560 m npm.
Tutaj skręt w lewo na szlak zielony i czeka mnie pół kilometra podejścia. Według mnie jest to najciekawszy kierunek zdobywania Bobotów, ponieważ krótko po wyjściu z lasu stajemy w obliczu stromej perci i ubezpieczeń w postaci łańcuchów i klamer. Nagle szlak niskich beskidzkich klimatów staje dęba i transformuje się w klimat tatrzański:

To jest najpiękniejsze w Małej Fatrze - co chwila zaskoczenie, co chwilę zmiana scenerii.
Jestem na początku wycieczki, więc mam najcięższy plecak z jedzeniem i wodą na max. Dlatego podchodzi mi się dość trudno, na dodatek daje o sobie znać nieprzespana noc. A do podejścia jest ponad pół kilometra...
Przepiękne skały na przeciwstoku Cieśniaw:
 Po wyjściu na grzbiet wędrówka przebiega spokojniej. Ale wciąż po prawej mam urwisko.
A po tych wszystkich cudach tak niepozornie prezentuje się najwyższy wierzchołek, 
Boboty /1085/:
Teraz czeka mnie mniej przyjemna część: uciążliwe zejście na Przełęcz Vrchpodžiar
Tutaj już ostatnie metry na ostatnich nogach.
Chwilkę odpocząłem i mogłem iść dalej pod górę, wybrałem zielony szlak zostawiając sobie atrakcyjny niebieski na jutro. Podejście znów jest ostre, prowadzi po stopniach wykonanych na ścieżce. Na połączeniu szlaków Pod Palenicou można chwilę odsapnąć. Ścieżka zielona nie jest zbyt ciekawa, ot po prostu robi się wysokość w lesie. Następny odpoczynek Pod Tanecnicou a potem jeszcze kilka kroków na Przełęcz Medzirozsutce.
Tutaj zasiadam do gotowania, kapuśniak dziś w menu :-)
Jedyne, co mi tutaj przeszkadza, to wszechobecny na Słowacji w miejscach odpoczynkowych smród ćmików. Po prostu usiądą 3 metry od człowieka i zaczynają na potęgę dymić. Jedna kobita siedząca nieopodal mnie, w czasie, kiedy gotowałem zdążyła spalić trzy fajki.
No nic, zbiera się tu sporo ludzi, jedni idą na Wielki inni na Mały Rozsutec, inni po prostu wracają. Ja zaś wybieram niebiesko znakowaną ścieżkę wiodącą trawersem Wielkiego Rozsutca. Co tu dużo gadać, ścieżka jest męcząca, śliska, co jakiś czas zbiega ostro w dół. Trzeba zachować zdwojoną uwagę. 
W końcu czeka nagroda, wyjście na łąki Pod Medziholim. Osnica:


Stoh:
Robię sobie kolejny zasłużony odpoczynek na Przełęczy Medziholie. Siedzi już tutaj kilka osób, dochodzą kolejne. Oczywiście znów kłęby dymu. Mam też przykład kolejny "pasterskiej" kultury: przełęcz pokryta jest łąką, drzew brak, no to jeden facet odwraca się plecami do siedzącej grupy turystów, robi trzy kroki, wyciąga wacka i leje :-))
Dalsze kroki kieruję na trawers Stoha, szlak jest w opłakanym stanie, na dokładkę ślisko i raz w górę raz w dół. Powinienem to przejśćw 40 minut wg tabliczek, szedłem chyba z godzinę.
Piękne są za to widoki na położonego naprzeciwko o rzut beretem Rozsutca.
W pewnym momencie przed Stohowym sedlem pojawia się również widok na Boboty:
 Kiedy wydostałem się na otwartą przestrzeń, przysiadłem na chwilę z wrażenia. Przede mną podejście na Poludňový grúň (1460 m).
 Dalsze szczyty grzbietu, Steny:
 Ten widok na Stoha uwielbiam
Podejście w popołudniowym słoneczku daje w kość...
Zaczyna się wyłaniać Chocz
Trzeba podejść na sam szczyt, tym razem trawers mnie nie uratuje. Dopiero od szczytu zbiega a raczej spada żółty szlak. To ostatni wysiłek tego dnia, im niżej tym bardziej klnę.
Chata na Gruni:
Piwko, gotowanko, jedzonko. Przepisy parku umożliwiają rozbicie się w pobliżu schroniska za opłatą 1 Euro. W chacie nie ma możliwości skorzystania z prysznica. Nie ma też źródła pitnej wody, należy kupować butelkową. 
Po przyjemnej nocce odespałem deficyt snu i rano po spakowaniu byłem gotowy na trasę. Dzięki uprzejmości gospodyni obiektu pozostawiłem w skrytce namiot, śpiwór, jakiś grubszy ciuch i ruszyłem na szlak. Dzisiaj będzie lampa! 
Już na zejściu do Stefanovej się spociłem...Wracam na Przełęcz Vrchpodžiar, krzyżując trasę z wczorajszą. Ale dzisiaj schodzę na rozdroże Podžiar i wybieram szlak niebieski.
Zaczynają się słynne drabinki i łańcuszki. Było dość dużo ludzi, ale nie do tego stopnia, żeby ruch nie był płynny. Ja szedłem sobie pomalutku, przepuszczając dzieciarnię i młodzież. Miałem odchudzony plecak, ale jednak trochę przeszkadzał. Poza tym miałem buty trekkingowe z twardą podeszwą, musiałem uważać na śliskich szczeblach i skałach.


Jest to piękny i ciekawy odcinek. Może niewskazany dla osób z pewnymi problemami z równowagą lub lękami, ale większość spokojnie przejdzie. Po połączeniu się ze szlakiem zielonym jest przez chwilę spokojnie, ale potem jest druga, krótsza część z ubezpieczeniami i używaniem rąk do podciągania się.
I tak wesoło sobie podskakując wyszedłem na Sedlo Medzirozsutce. Cel główny na dzisiaj: Mały Rozsutec.
Słońce daje popalić na całego, robię krótką przerwę przed atakiem szczytowym.
Tatrzańskie klimaty, trochę łańcuszków i ostrego podejścia wyciska ze mnie w tym słońcu siódme poty. 
No ale po krótkim ostrym podejściu stanąłem na szczycie, Malý Rozsutec (1344 m)

Tatry dzisiaj siedzą w chmurce Szczyt to jedno z najlepszych miejsc widokowych, duża satysfakcja z wejścia.
Po prawej Boboty a za nimi grzbiet Sokolie.
 Zejście ze szczytu na drugą stronę również obfituje w ubezpieczone poręczami stromizny.

Zszedłem ostrożnie stąpając do miejscowości Podrozsutec. Tam wchłonąłem pivko na lepszy nastrój i podążyłem dalej w dół do Bilego Potoku. Zakotwiczyłem na dłużej w Hostinec Besiedka. To są te miłe chwile innego rodzaju niż to cholerne łażenie :-) 
Długo tam siedziałem racząc się piwem Černá Hora (czeskim). Późnym popołudniem ruszyłem w drogę powrotną w głąb dolinki. Wraca sporo ludzi ze swoich wycieczek, to malowniczy i łatwo dostępny odcinek. Wchodzę w Dolne Diery, robi się coraz "węziej". Niestety, nadal idzie z przeciwka sporo osób, myślałem, że o tej porze będzie już po ruchu turystycznym ale to najbardziej zatłoczone miejsce widziane w czasie tego wypadu. Co ja się tu nastałem, żeby ludzi za dużo nie było na fotkach.


Co gorsza odcinek od rozdroża ze szlakiem żółtym jest zalecany w takiej sytuacji jako jednokierunkowy.
Wróciłem do Koliby Podžiar, tutaj gotuję jeszcze wodę na coś w rodzaju obiadu. Przyznam się, że znowu skusiłem się też na pivo...
Jeszcze czeka mnie podejście na przełęcz, zejście do Stefanovej i znów podejście... niby niewiele, ale popołudniowe słońce nie odpuszcza.
Na podejściu niebieskim szlakiem, którym rano tak beztrosko zbiegałem, teraz męczę się ze słońcem prosto w twarz! Pot ścieka mi strużkami po ciele.
W końcu osiągam Gruń /989/ i mogę odpocząć.
Z boku budynku chaty są kibelki i tam bywała woda "techniczna" do umycia się. Wziąłem sobie jej kilka menażek do umycia się z soli, ale potem zamknięto ten kibelek i zostały dostępne tylko tak zwane sławojki.
Wieczór spędziłem na degustacjach dostępnych w schronisku trunków :-)

Poranek, dzień trzeci. Zainfekowałem otoczenie namiotowo :-)

Śniadanko błysk i ruszam na nową trasę. Żółty szlak do Chaty Vratna jest zamknięty, ja idę niebieskim do Starego Dvoru. Nie jest to szczególnie ciekawy szlak, ale coś tam widać ;-)
W Starym Dvorze decyduję nie obchodzić naokoło Sokolie, tylko wbić się od razu na grzbiet szlakiem zielonym. Pokonuje on błyskawicznie wysokość 440 metrów. 
Początkowo niepostrzeżenie przez las a potem naraz wyjście na skalne ambonki, które oferują piękne widoki na dolinę i okalające zbocza i szczyty,.



Na jedną z nich można się wspiąć za pomocą łańcucha. Widoki na sztandarowe szczyty MF są wprost zabójcze.


Podejmuję decyzje, żeby jeszcze się nie rozstawać z górami i podejść na nieodległy, jak mi się wówczas zdawało, szczyt Sokolie. Ścieżka biegnie zasadniczo grzbietem, ale czasem opada i się wznosi. 
Ostatnie kilkaset metrów kląłem w żywy kamień, tak mi się ciągnęły. Wreszcie udaje mi się - szlak kręci pętelkę wokół szczytu i wyłażę mokry na górę - Sokolie /1171/
Głowa mokra.

Pozostaje cofnąć się do rozdroża i podążać dalej na północ na Malé nocľahy. Odcinek ten pokonałem zamiast w 15 minut chyba w pół godziny. Po drodze bez przerwy widoki na turnie i zerodowane skałki, jest pięknie ale i trzeba uważać. Kiedy to spadnie?
Widok na odwiedzoną dopiero co kulminację Sokolie a na lewo wyższe o sto metrów Baraniarky.
Po odpoczynku na rozdrożu czeka mnie relatywnie krótki ale wymagający wielkiej uwagi odcinek zejściowy do Podoliny. Trzeba zejść niemalże pół kilometra, większość po stromych stopniach i skałach z ubezpieczeniami:
Cudne widoczki w stronę Mravečníka:
 Małofatrzańskie turnie i turniczki
 Chwile, kiedy trzeba się odchylić z plecakiem od skały, bezcenne:

Zakosom, stalówkom i klamrom zawdzięczam życie na tym szlaku ;-) 
Tymczasem osoby lepiej wyposażone psychicznie i fizycznie zap...dalają na taką oto igliczkę:
No i ja schodzę, schodzę, schodzę, a oni podchodzą coraz wyżej:
Ogólnie szacun... ale ja przeszedłem na pewno więcej ;-) 
Jak dotarłem do dna doliny, to się utonkałem w potoku całościowo. Uff! Powietrze 30 stopni, woda 10 stopni, wrażenie  ochłody -20 punktów w skali Michuna.
Jeszcze tylko nędzne kilometry do mostu w Vyšné Kamence i koniec gór. 
Czekałem  niezdecydowany w pobliżu przystanku, czy iść na pivo, czy czekać na autobus, bo jakoś nie mogłem pojąć rozkładu a zaczęli się schodzić ludzie. Ale, ale: za kilka minut  jechał autobus, który rozwiał moje wahania - trzeba było szybko ruszyć dupę i biec w upale do drzwi. 
Dalej to już była proza życia - Żylina - czekanie 1,5h w barze - pociąg do Ostrawy - czekanie w Ostrawie na spóźniony fliksbus (zwiedziłem przez 2h dzielnicę przy dworcu, taką raczej cygańską):
Przejazd opóźnionym autobusem do Wrocka, gdzie dziwnym trafem zdążyłem na opóźniony
pociąg do Poznania :-) 
I tyle, kto czytał, ten trąba a Mała Fatra jest bomba !! :-D