niedziela, 14 lipca 2013

Wschodnia część Niżnych Tatr


Niżne Tatry


2013, lipiec







Tak to w życiu bywa , że nie wszystko udaje się za pierwszym razem a czasem i za drugim i trzecim też nie... 
Ale w końcu przychodzi ten dzień, że można dokończyć niedokończone, zamknąć niezamknięte.
Dlatego wracam w Tatry Niżne. Wracam do miejsca, w którym musiałem przerwać kilka lat temu wędrówkę grzbietem. No niestety, nie udało mi się zrobić pełnego grzbietu na raz, teraz będę mógł dokończyć to, co na wschód od Dereszy.


Żeby tam dotrzeć umawiam się z Panem Malinowskim w Popradzie, stamtąd łapiemy vlak do Mikulasza (58km) i dalej bus do Jasnej.
Uff, nareszcie góry. 

Docieramy dopiero po czternastej, daje w tytę popołudniowy upał.

W tym upale zaczynamy podejście na Chopok. Podejście można porównać do podejścia na Kasprowy - też po północnym stoku, też jeździ nad głową kolejka, zaczyna się z podobnego poziomu 1000m npm a kończy na 1987 (KW) lub na 2023 (Chopok).

Na północy widać Tatry Zachodnie a na Chopoku szaleństwo - góra jest kompletnie przekształcona od mojego ostatniego tu pobytu pojawiła się nowa kabinovka.
Próbuję znaleźć dobre strony tego faktu , że może ruch narciarski pozostanie nadal skanalizowany...ale jakoś mnie to wszystko nie cieszy. 

Biedny ten Chopok bo od południa powstaje podobna konstrukcja.

W Kamennej Chacie nie zostajemy długo, ruszamy na Dziumbier.
Po drodze przecinamy szlak sympatycznego stadka kamzikov.
W końcu Dziumbier /2046m npm/.


Słoneczko coraz niżej, a my musimy się jeszcze cofnąć na przełęcz.

Tego dnia docieramy około dwudziestej tylko do Chaty Stefanika, chociaż marzyło mi się dojście na Czertowicę. Ale to jeszcze ponad trzy godziny...
Zostajemy w Stefaniczce, po małych targach chatar wpuszcza nas na "podkrovi" czyli poddasze, jest tam mały pokój dla "rasowych" turystów (czyli dla nas) za 5 e, ale takoż z prawem do prysznica!

Drugi dzień - wydaje się, że to niby tak blisko, a to jeszcze kawał grzbietówki. Należy podejść z siodła na kolejne kulminacje - a to Kraliczka, a to Panska hola, a jeszcze Rovienky /1602/ i dopiero w końcu dochodzimy do Czertowicy. 

Zejście na przełęcz jest dość strome ale obywa się bez kontuzji.

Pivo Plzensky Prazdroj dodaje nam sił ale dowiadujemy się od Słowaka, że niestety na Ramży źródło wyschło. Napełniamy wszystko co mamy wodą i zagłębiamy się w krajobraz po kalamicie.
Z zachodu nadciąga burza, więc bez odpoczynków zmierzamy w stronę Ramży.
Niestety, burza nas dogania i do utulni docieramy trochę zmoczeni.
Po pewnym czasie stwierdzamy, że deszcz jednak przeszedł i rozpalamy spore ognisko przy którym można się ugrzać.


Potem przychodzą i odchodzą jeszcze Słowacy a jedna para decyduje się pozostać na noc. 




Rano pakujemy się po śniadaniu...w tym momencie rozpętuje się ulewa, z oddali słychać grzmoty. 

Wydaje nam się, że trochę przeczekamy i będzie można wyjść. Niestety, grzmoty przybliżają się i zawisają nad nami, a przez pewien czas pioruny walą gdzieś bardzo blisko równocześnie z błyskawicami. Zastanawiamy się , jak w razie czego wytłumaczymy Słowakom, że to nie polscy turyści spalili chatkę, lecz piorun...

Potem burza powoli przesuwa się w tę stronę, w którą zamierzaliśmy iść (czyli na wschód główną granią).
Kiedy robi się trzynasta w końcu kapitulujemy i decydujemy się zostać. Jedyne co nas martwi to brak wody ale i na to znajdujemy sposób. Rozstawiamy na ławach na zewnątrz wszystkie znalezione naczynia, łącznie z plastikowymi talerzykami :-).
W ten sposób łapiemy do wieczora ponad dwa litry. 

(Potem słyszałem opinie, że źródło nie było wyschnięte, ze nas ktoś w błąd wprowadził, a my naiwnie nawet nie poszliśmy sprawdzić).


Następnego dnia rano pogoda może nie jest rewelacyjna, ale nie pada.

Po drodze znajdujemy rurkę z wodą, jest ok. 

Szlak jest poprowadzony bezsensownie po połomach, mimo, że kilkadziesiąt metrów niżej biegnie równoległa stokówka.
Po wejściu na wyższy grzbiet przed Homolką /1660/ otwierają się widoki na południowe pasma, które mnie tak nęciły, że nawet zabrałem ich mapy...czyli Veporskie, Stolickie i Polanę. Miałem przecież nadzieję na przedłużenie wędrówki w tamtą stronę.


Szlak w ogóle nie jest utrzymany, przejście polega na przeciskaniu się przez kosówkę. 

Tam gdzieś na kosówkach została moja karimata (chlip!), nie zauważyłem nawet kiedy się zawiesiła.
W końcu wychodzimy na trochę lepszy i ładniejszy odcinek koło Zadniej Holi /1620/.

Ale potem aż do sedla Priehyba droga jest paskudna - albo przez zbite kosówki, albo przez połomy.
Na Priehybie stoi wiata u stóp Vapienicy /1691/, znów jest woda, przełęcz jest głęboko wcięta w grzbiet i czeka nas teraz półkilometrowe podejście. 



Odcinek do Andrejcowej to znów wkurw...walka z kosodrzewiną, nawet złamać tego cholerstwa nie można... Na szczęście jest to już niedaleczko.
Wieczór na Andrejcowej daje mi nikłą nadzieję na drugi dzień - może będzie lampa?
 


Niestety, rano jest zimno i leciutko siąpi, ubieramy co kto tam ma i ruszamy

Pogoda a to się polepsza a to pogarsza.

Podchodzimy na kolejne kulminacje Strednej Holi, w końcu robi się tak zimno i dmucha przejmujący wiatr, że naciągam doczepiane rękawki w charakterze "mitenek", żeby trochę ogrzać zmarznięte dłonie. 


Kralova Hola /1946m npm/ majaczy przed nami i w końcu na niej stajemy.

Schodzimy trochę przypadkiem zielonym szlakiem i przez to znów pakujemy się w znienawidzone kosówki na Kralovej Skale /1690/

Szlak znów jest mylny i paskudny, również w lesie poniżej, gdzie kilka razy mamy problemy z orientacją.
Po dalszych 2,5-3 km stajemy przed końcową tabliczką w Telgarcie.

Niestety, kol. Malinowski odmawia dalszego wspólnego chodzenia i ja również rezygnuję - nie znam terenu i nie chcę ryzykować.

Na razie tyle, mam nadzieję na przedłużenie eksploracji Słowacji dalej na południe.

(Niestety, własne zdjęcia straciłem a od Piotra nie mogę się doprosić, szkoda).