niedziela, 16 lipca 2006

Samotna wycieczka w upale

Góry Bardzkie+Góry Złote


2006, lipiec





Znalazłem się w Kłodzku rano około godziny 7.30 Między dworcem PKP a PKS doszedłem do wniosku , ze tradycyjnie zapomniałem zabrać łyżkę, co uniemożliwi mi przyrządzenie i co ważniejsze zjedzenie równie tradycyjnych ziemniaczków puree. 
Na szczęście nieopodal był sklepik z lodami, gdzie do zakupionych lodów w kubeczku otrzymałem patyczko-łyżkę - i byłem już spokojny. 

Wskoczyłem w autobusik do Lądka, i ok. godziny 8.20 byłem w Radochowie.
Mimo, iż było wcześnie, upał narastał coraz bardziej, więc szybko ruszyłem w stronę lasu. Ze skraju lasu był widok w stronę południowo – zachodnią i zidentyfikowałem w oddali charakterystyczny obły i wydłużony, jak kadłub okrętu podwodnego, kształt Jagodnej: 
(Niestety, wszystkie fotki to są skany, ponieważ nie mogłem zabrać cyfraka.) 

Dalej doszedłem do Jaskini Radochowskiej, którą niestety zastałem zamkniętą, ktoś wpadł na genialny pomysł wstawienia kraty w wejście. Zatem tylko się schłodziłem w przedsionku jaskini, który momentalnie wypełnił się parą unoszącą się ze mnie...
Potem szedłem cudowną ścieżką wznoszącą się przez las, rosły wokoło borowiki, których niestety nie miałem jak przechować, więc ich nie zbierałem.

Po kolejnych paru łykach z kudu wydostałem się na przełączkę i stwierdziłem, że czas na pierwsze ziemniaczki...Oddaliłem się ździebko w las, żeby nie kusić złego i znalazłem dobre jak mi się wydawało miejsce. Woda na puree ugotowała się w takim tempie, że nie zdążyłem się dobrze odwrócić i w tym samym momencie jak zalewałem kubek, usłyszałem warkot samochodu terenowego, przypadłem do ziemi i zobaczyłem w odległości 15-20 m dach samochodu UAZ... okazało się, że była tam droga w obniżeniu terenu i byłbym widoczny jak na dłoni, gdyby nie mój legendarny refleks.

Następnie szedłem kilka kilometrów lasem, to wspinając się, to obniżając, po drodze klimaty iście jak z Beskidu Niskiego - bardzo się podobało, szczególnie, że cały czas nikogo nie napotkałem po drodze.

Po drodze trzeba było wspiąć się na stromą górkę pod nazwą Ptasznik, nie spodziewałem się w tych górach tak ostrego podejścia po czymś w rodzaju gołoborza,
bardzo przydał się oczywiście kijaszek. Na całym odcinku jak i na większości trasy największym uprzykrzeniem okazały się owady, oczywiście cały czas spryskiwałem się offem i brosem, ale niestety środki te spływały razem z potem. Zresztą owadów były takie chmary jak w dżungli wietnamskiej i nic ich nie było w stanie powstrzymać od ustawicznego siadania na mnie. Najgorsze było coś pośredniego między kleszczem a pajączkiem, lądowały na mnie z wdziękiem helikoptera Mi-8 i nawet nie gryzły, ale przebierały odnóżami po skórze albo między włosami, co było strasznie denerwujące.

Po kolejnych ok. 5 kilometrach skończył się las, zobaczyłem w oddali Przełęcz Kłodzką , która jest granicą między Górami Złotymi a Bardzkimi. 
Niestety, teraz musiałem przejść odcinek po odkrytym terenie między polami, a było akurat około godziny 13.
Nie powstrzymało mnie to jednak od zrzucenia plecaka i wyciągnięcia mojego starego ciężkiego aparatu i zrobienia fotek w stronę Góry Kłodzkiej (szczyt pierwszy z prawej)
oraz w stronę już przebytej drogi przez Góry Złote.
Na przełęczy Kłodzkiej zrobiłem sobie dłuższy popas, ponieważ było to ok. połowy drogi a tam jest przyjazne miejsce piknikowe. Oczywiście znów ziemniaczki, tym razem gotowanie odbyło się bez zbędnych stresów. Trochę sobie postrzelałem z wiatrówy do puszek, zrobiłem fotkę do nowego awatara (ze słynną koszulką outdoor.org) i ruszyłem dalej – na Podzamecką Kopę.
Porównywalne jest wg mnie podejście na Lackową od strony Mochnaczki. Żeby nie kijek, sturlałbym się na dół sromotnie. 
Nareszcie wywlokłem się na szczyt i na przełęcz za nim i tam napotkałem częstą przeszkodę w naszych górach – tablice kategorycznie zabraniające wstępu ze względu na prace leśne. Oczywiście nie mogłem się dostosować do tych zakazów i ruszyłem naprzód, nabierając tylko prędkości, aby opuścić jak najszybciej tę strefę. Szybko wspiąłem się na Grodzisko a następnie na Jelenią Kopę wypijając kolejny litr z kudu i wypacając tenże kolejny litr w koszulkę.
 W tych rejonach szlaki nie są już tak dobrze oznaczone jak na poprzednim odcinku , a na dodatek przejście bardzo utrudniają powszechne w tym roku w polskich górach śniegołomy i wiatrołomy , więc kilka razy zmyliłem drogę odnajdując ją tylko dzięki legendarnemu instynktowi
Podbiegłem na Kłodzką Górę i po krótkim odpoczynku ruszyłem dalej. Las stał się bardziej ponury niż poprzednio, więc nie czekając aż coś da pożywkę mojej chorej wyobraźni szybko wlazłem na kolejny szczyt bez nazwy, następnie na Gajnik i na Ostrą- siódmy wyraźny szczyt na odcinku 4 km.


Po stromym zejściu na Przełęcz Łaszczową odpocząłem znów chwilkę, zjadłem resztkę prowiantu i podążyłem wygodną leśną drogą prawie po poziomicy dalej i tak kolejne 5 km. Po drodze przebijały się widoki przedgórza.
Darowałem sobie oglądanie kapliczek na Kalwarii, za to podbiegłem zielonym szlakiem do punktu widokowego nad obrywem skalnym, skąd ujrzałem położone u stóp góry Bardo:
Dalej już z górki pomagając sobie ostro kijkiem zbiegłem do źródła Marii, gdzie spotkałem kilka moherowych beretów w wyposażeniu letnim, czyli bez beretów.
Nabrałem wody w siebie i na siebie i poleciałem na dół do Barda.

W Bardzie zaległem w jakimś barze, którego zaletą było piwo, w miarę chłodne. 
W szybkiej sekwencji wciągnąłem trzy piwera i jakiś przerażający "zestaw jedzeniowy" no i zaraz musiałem wpadać w pociąg do Poznania.
Reasumując, wycieczka była cudowna, ja zmęczony i szczęśliwy. 

Sprzęt sprawdził się. Palnik działał ok tylko musiałem targać duży kartridż, bo zapomniałem kupić mały. 
Plecak też ok ale zdecydowałem się dokupić mały na krótkie 1-dniowe wycieczki.
Z powodu temperatury 35-36 stopni koszulka nie nadążała z oddawaniem wilgoci, więc dobrze, że miałem ze sobą zapasówkę.