sobota, 14 maja 2016

Grzbietami granicznymi Czech i Słowacji

Biele Karpaty+Javorníky+Moravskoslezské Beskydy


2016, maj



Impreza dla mnie bardzo ważna, od dawna korciło mnie takie dłuższe przejście, którego osią byłaby granica pomiędzy naszymi sąsiadami i zarazem braćmi. Lubię przebywać w obu tych krajach, z ich mieszkańcami nie mam problemu, lubię też te nieduże - z naszego punktu widzenia - różnice między nimi.
Zacząłem zbierać mapy - udało mi się kupić trzy :-) a potem projekt został odłożony ad acta. Potem ponownie odżył w czasie wizyty na Trójstyku dwa lata temu. Udało mi się odwiedzić Wielki Połom /1067/ w Beskidzie Śląsko-Morawskim i znów pojawiła się ta myśl: co tam jest dalej, jakby tak iść i iść tym grzbietem...
Znów praca i życiowe perypetie odsunęły pomysł w cień.
Teraz nadszedł czas przewartościowania, oczyszczenia umysłu, wygumkowania zwojów. Musiałem zacząć trawić żałobę po niespodziewanej śmierci Ojca. Musiałem podjąć próbę zmiany nastawienia do życia. Oddzielenia pracy i prywatności. Przywrócenia proporcji. I ta wyrypka miała mi w tym pomóc a zarazem być wyzwaniem sama w sobie. Otoczenie zrozumiało moją determinację, decyzja zostałą podjęta, okazało sie, że brakuje mi map dla Białych Karpat. (Tak będę leciał trochę spolszczając nazwy a trochę pisząc w oryginale, wybaczcie niekonsekwencję). Od czego jednak mapy.cz albo hiking.sk i kolorowa drukarka?
Drukuję sobie zatem 7 mapek A4 w skali zbliżonej do 1:40000 a jak czegoś nie widać - zaznaczam sobie dodatkowo pisakiem.

Dzień "0" 16.05
Mój dojazd:
- 22.46 IC do Katowic,
- 4.15 autobus do Skoczowa,
- 6.10 bus do Cieszyna,
- 6.27 - "zupełnie przypadkiem" spotykam rajliego w drodze do pracy - przerzuca mnie do Czeskiego Tesina ;-)
- 7.50 RegioJet do Hranice na Morave
- 9.11 ČD do Przerova
- 9.44 ČD do Starego Mesta u Uh.Hrad.
- 10.35 ČD do Veseli nad Moravou
i wreszcie 11.03 - ČD do Vrbovcóv.
Całą drogę było ładnie, teraz - pada. Czy to jakieś ostrzeżenie?Przez okno pociągu widzę daleko, kilkanaście km stąd pierwszy ważny cel- wierzchołek Velkej Javoriny /970/.Vrbovce - pierwsza stacyjka za granicą Czech ze Słowacją. Tu zaczynam.
Dzień 1. 17.05
11.30 desant z szynobusu na ziemię słowacką. Po wyjściu ze stacyjki zauważam pierwszy szlakowskaz (do schroniska Holubycho- 17,5 km) a także pierwszy widziany tu słupek graniczny.

Startuję, trochę podenerwowany, jak to będzie?
Szukam odejścia szlaku od szosy, oczywiście pierwsze zatrzymania dla poprawienia garderoby, wszystko jest nie tak, to za zimno, to za ciepło , tu mnie gniecie, tam uwiera...Coś jakby kropi, ubierać się w poncho p-deszcz, nie, zaraz wejdę pod drzewa, po co cały ten kram...




Zaczynam równomierny marsz w górę, otwierają się pierwsze widoki na łagodne, najniższe, skrajnie zachodnie kopce Bilych Karpatov , które pominąłem rozpoczynając wędrówkę właśnie w tym miejscu.
Po 3 km dochodzę znów do granicy... i tak będziemy się mijać cały tydzień. Szlak biegnie sobie lasem, ścieżka wyraźna chociaż może mało używana. Rozgrzewam się i jest już coraz lepiej. Tak mija kilometr za kilometrem, gdzieś tam spotykam trójkę cyklistów. Poza nimi pusto. Las przyjemny, prześwietlony, mieszany, w większości bukowy. Zaczynają się zejścia , za nimi - no cóż- podejścia, a za nimi - a jakże - zejścia, i tak to się toczy godzina za godziną...
Denerwują mnie telefony "pracowe", widać, nie wszyscy przyjęli do wiadomości mój urlop :-/














W międzyczasie zmieniam buty z "ciężkich" na "plastiki", i w końcu docieram do kopuły szczytowej Velkej Javoriny /970/.
Tu jest fajnie, widokowo, słonko przygrzewa, aczkolwiek gdzieś tam widać przechadzające się szkwały.












Po sesji zdjęciowej pędzę do schroniska. Po drodze jeszcze fajny widok na Jelenec /925/ z dziwną konstrukcją na szczycie. Niezbyt można tam podejść, bo wkoło rezerwat.
Ja wbijam do chaty na pierwszy na trasie słowacki posiłek - polewka, gulaszyk z pysznym kminkowym chlebem i oczywiście Bernard. Co ciekawe, Bernard to czeskie pivo i taka sytuacja będzie się powtarzać - w słowackim lokalu pivo dają czeskie, a w czeskim- słowackie :-) Na myśl przychodzi mi sparkus, podobałoby się tu chłopakowi ;-) właściwie cala moja trasa to będzie taka sztafeta z piwami.



Zajadam sobie te pychotki... a za oknem rozpętuje się na 15 minut zimne piekło - wali śnieg z deszczem jakby to nie miał być zaraz czerwiec. Pogoda dochodzi do siebie po tym chwilowym opętaniu i można wychodzić.
Posiłek to ok. 10 E, płacę i znów zmieniam buty na grubsze, okazuje się , że prawidłowo, bo zejście do Kvetnej obfituje w błoto i stromizny. Kvetna jakaś taka pozamykana, sklep zamknęli pół godziny wcześniej.Wieczór jest ładny, więc ciągnę dalej na przeciwstok (Nova Hora 552) a za plecami Velka Javorina:



a poniżej Kvetna

i dalej przez pole i las...w lesie strasznie mokro. Powoli tracę nadzieję, że znajdę źródełko przed zmrokiem i nagle wpadam na to miejsce. Na dziś koniec. Mam wodę , chociaż to kyselka więc woda nie tylko jest święta ale i mineralna :-) Po gotowaniu zostaje w garnku osad z soli mineralnych.
No to jeszcze tylko namiot i już - pierwsze spanie na trasie.Przeszedłem 25km i podszedłem 925m. (Wszystkie dane ze strony mapy.cz więc zaniżone)
Dzień 2. 18.05
Poranek jest ładny, w lesie jednakże wilgotno. Z przyjemnością po śniadaniu wychodzę na otwartą przestrzeń.
W oddali widzę juz stoki - to Velky Lopenik /911/ ale przedtem jeszcze spotkanie z koziołkiem na jego śniadanku:

Dzisiejsza górka niby jest ciut niższa, więc będzie łatwiej? Ano nie będzie. Wczoraj podchodziłem na Jaworzynę stopniowo, teraz muszę zrobić skok z dna doliny wprost na szczyt. Na długości 3km trzeba podejść ok. pół kilometra.



Po dojściu ponownie do granicy robi się już poważnie stromo- czyli będę szybciej wysoko ;-) staram się patrzeć pozytywnie. Jeszcze jakieś durne telefony i w końcu jest - rozhledna na szczycie.
Velky Lopenik /911  











Jest tu pierwszy słupek graniczny z działu VII, czyli już kolejnego w stronę Polski.
Po drodze dalej do Mikulcin Vrchu spotykam pierwszych turystów.
Lopenicke Sedlo



mijam sprawnie i podążam do Vyszkovca, aby coś porządnego przegryźć w tamtejszej chacie. Niestety, po kilku kilometrach nadzieja rozpływa się - chata poza sezonem jest obecnie czynna od czwartku do niedzieli. Jest wtorek. A minąłem po drodze czynną Chatę Jana...Noszż trudno, pocieszam się tofikiem.
Dalej przez Vyszkovec wędruje się sympatycznie, spotykam dwóch starszych czeskich turystów, którzy na widok mojego plecaka wołają "Jak vas vidim, to se vstydim!" :-D bo sami idą z małymi "śniadaniówkami", pewnie na Lopenik i z powrotem.






Dalej miejsce , w którym uderzył w ziemię amerykański bombowiec, wracający z nalotu a maszyny zostały zestrzelone 29 sierpnia 1944 r.
"Pierwszy samolot nosił nazwę własną Lovely Ladies. Z jego załogi zginęli prawie wszyscy, tym także Frank J. Balcerzak z Toledo w stanie Ohio, który zaledwie miesiąc wcześniej skończył 19 lat. Jego rodzicami byli Władysław i Franciszka Balcerzakowie." 
http://www.findagrave.com...&GRid=62762458& Był strzelcem w dolnej wieżyczce B-17 http://www.findagrave.com...r&GSvcid=395887
Druga z zestrzelonych Latających Fortec nosiła nazwę własną My Baby. Z 10-osobowej załogi zginęła połowa. Okoliczności zestrzelenia opisane są tutaj
http://kronika-airwarsk.b...f-29081944.html 


Powracam do granicy do czerwono znakowanej ścieżki, która wiedzie pięknym widokowym grzbietem aż do górki Machnacz /771/.


Akurat to miejsce wybrał sobie grad, aby spaść mi na głowę :-)
Za chwilę odchodzi jednak dalej a ja pocę się w niepotrzebnie naciągniętym ponchu.
Widać kilka km dalej kolejny przelotny deszczykIdę na ten słowacki Machnacz już cały zmach(n)any, no i w końcu jest.




Widoki przednie, choć krążą chmurki z polewaczkami :-)
Zmieniam szlak na żółty i rozpoczynam zejście głęboko do doliny Drietomicy na wysokość 300m npm z małym hakiem. Zejście daje nogom w kość, ścieżka jest zamieniona w koryto do ściągania urobku, bo z drzewami walczą Słowacy nieustannie. A na zdjęciu jeszcze w sumie najlepszy fragment, gdzie dało się w ogóle prosto stanąć .
Po przeciwległej stronie kusi potężny zielony masyw Chabowej/751/ ale nie tym razem, nie tym razem kotku.Koliba Drietomica! mniam. Znów za 10 euraczy Michun się uraczy :-)
Zupa (chciałem jakąś jarzynową, ale hrszkova mi się pomyliła z drżkovą i otrzymałem...flaczki, zresztą dobre) , haluszki z serem, dwa piwa (czeskie, a nie słowackie :-)), kawa z ekspresu, rum do kawy...za oknem - oczywiście 45 minut ulewa, pogoda się ze mną umówiła co do minuty :-)W końcu zbieram się i idę dolinką do granicy i dalej do Żitkovej.
W Żitkovej odwiedzam pensjonat o tej samej nazwie, nie odmawiam sobie piva Czerna HoraPo tej kolejnej rozpuście idę dolinką , trochę skołowany i myślący o noclegu. Jest popołudnie, jest pięknie, co jakiś czas rozrzucone zadbane domki, widzę też pierwszą parkę turystów "plecakowych". Dalej w lesie spotykam czeskie turystki i uporczywie pytam je o "bło-to", nic nie rozumieją, przechodzę na angielski powtarzając "mud, mud", ale chyba sądzą, ze jestem szalony (mad)
Jednak profilaktycznie zmieniam buty i miałem rację:Nachodzą mnie dziwaczne myśli, jakimże szaleńcem musiałby być demiurg, który pomieszałby ludzkie języki, aby dwa bliskie narody nie mogły się porozumieć w tak błahej sprawie, jak ilość błota na drodze? A cóż dopiero w innych?
Okolica przychodzi mi jakoś znajomo, tak mogłyby wyglądać moje sierakowskie, międzychodzkie miejsca, gdyby jakaś zgraja niezrównoważonych gigantów umiesiła tam bardziej materię ziemi...Reklamacje po powrocie skieruję do Asgardu.
Po kilku kilometrach grzbietem granicznym dochodzę do miejsca Na koncich,
odnajduję studziankę i zgodnie z nazwą kończę na dziś.




Przeszedłem 31km, podszedłem ok. 1115m.
 
Dzień 3. [19.05]
Rozpoczynam od śniadanka Na koncich (poprzednia fotka).
Potem idę raźno jakieś 8 km grzbietem granicznym mijając kolejne kulminacje - jedna o swojskiej zachęcającej nazwie Czeresienki/758/ ale owoców tu brak, potem Javornik/783/, Hladny Vrch/742/, Grofova, Hrachove/681/.


Szlak ma zmieniony kolor, ale nie całkiem
Tutaj piękna śródleśna polana zachwyca

Zmieniam szlak na czerwony, który wije się bez końca stokówkami, wyłaniają sie różne grzbiety gdzieś tam.





No ale nawet "bez końca" też się kiedyś kończy i schodzę głęboko do doliny Vlary na Vlarsky Prusmyk.
Przy sklepie - wstyd się przyznać ale piję pivo lahvove a nie capovane, zagryzam oscypkiem, idę dalej z nadzieją na lunczyk w Sidonii w Hostincu U Pekaru.




Niestety, hostinec otworzą dopiero za dwie godziny...obchodzę się więc smakiem. No cóż, zmierzam dalej w stronę gdzie granica załamuje się o 90 stopni a ja wkraczam na teren Słowacji.



Za rzeczką znów stromo zdobywam wysokość i po pewnym czasie wypełzam na poziom jakby tutejszych hal







Po dotarciu do Brezovej kapliczki robię dłuższą pauzę przy tutejszym źródle

Znajduję sie obecnie w okolicy chyba najbardziej znanej części Bilych Karpat a mianowicie ruin zamku Vrszatec. Turystów jednakże wokół brak. Ja się tam dziś nie wybiorę - z ciężką szafą byłoby trudno i za bardzo w bok. Ale powrotu nie wykluczam.
Po posilku podchodze stokiem na Okrszlisko/769/ i znów jestem na grzbiecie granicznym. Są stąd fajne widoki na Biely vrch, Chmelovą i tamtejsze skałki





Przez trochę straszny las podchodzę dalej na Kosak/766/

Dalej na północ czeka mnie podejście z przełęczy na Kanur/791/





Idzie się i idzie...i idzie, grzbiet obniża się stronę wsi Nedaszova Lhota.
Piękna zieleni łąki, po takich dywanach to można kilometrami.


Wychodzę na przełęcz nad wsią i pora na jakieś decyzje noclegowe. Za jakieś 3km ma być dawna chata turystyczna, potem jakieś źródełko, może będzie wiatka? Jestem już trochę złachany a tu znowu pod górę.

Jak wylazłem na górę to padłem na chwilę...
Przy chatach okazuje się ze to prywatne miejsca i ludzie się tam kręcą, nie chcę ich straszyć i idę dalej, źródła nie udaje mi się namierzyć zamiast wiaty jest tylko daszek śniadaniowy Zabieram dzidę i idę na graniczny szczycik Koncita/817/. Powinien się nazywać Wy-koncita😄. Zbieram siły na zejście do Strzelnej.





Nazwa wykłada się jakby "Strzelnica" bo jest tu w lesie nad granicą jakiś taki tajemniczy obiekt czy teren, że lepiej się nie zbliżać.

W knajpie w Strzelnej zasiadam przy piwach i chrupkach - to moja kolacja. Organizm potraktował niestety C2H5OH jako pożywienie i po trzech piwach nadal jestem trzeźwy jak świnia. Myślałem, że szefowa baru pozwoli mi rozbić gdzieś namiot - niestety, boją się tu bardzo policji, która tu patroluje często-gęsto bo pilnuje "niebezpiecznej granicy" czesko-słowackiej...

Na spanie idę zatem na położony nieopodal teren sportowy do wiaty.


Przeszedłem 39km, podszedłem 1300m tego męczącego dnia.

Dzień 4. [19.05]
Za przełęczą Lysky Prusmyk to już nie Bile Karpaty, a Javorniky.
Rano budzę się na betonowej podłodze - część samopompowa odmawia współpracy. Boli to i owo.
Wbijam na zakupy do tutejszej piekarni. Ale na śniadanko idę na punkt widokowy przy źródle, z kilometr-półtora powyżej wsi.

Jest tu dzwonnica, każdy może sobie śmiało dryndnąć z czego korzystam i ja.

Jest tu Hotel pod Szirakiem - to takie jakby trzy drewniane boksy, można sobie tam rozłożyć posłanie a może i mały namiot, bo brak dachu - zastępują go gałęzie świerka.
Aha nocleg jest co łaska - do skarbonki powinno się wrzucić 10 czy 20 koron.

Są tu też klatki z jakimiś ozdobnymi gołębiami, bażantami, księga pamiątkowa itd, widać że ktoś dba o to miejsce.
Widoczek z ławeczki jest przedni

Trochę żałuję, że nie dotarłem tu na nocleg, ale w sumie wtedy nie byłbym w sklepie, więc...Kiedyś to nadrobię mam nadzieję że w towarzystwie wielbicieli viatingu:-)

Następny "międzycel" to rozhledna na Czubów kopec /720/:


Widoczki rozległe, ja nie mam tu dzisiaj super widoczności ale coś widać

Większość otaczających mnie gór to dla mnie terra incognita...

Dalsza droga prowadzi w dół do górnej części wsi Francova Lhota i na przeciwstok. Tutaj mylne miejsce: tam, gdzie skończą się znaki, należy odbić pod górę odsłoniętym zboczem i kierować się ogólnie w kierunku grzbietu z metalową konstrukcją na górze. Po jakimś czasie dojdzie się do drogi.

Idę dalej grzbietem Surovego vrchu/686/

Jest tu kapliczka św. Huberta.



Idzie się tak aż do chaty, która na mapach i drogowskazach określona jest jako Bastro a w rzeczywistości obecnie nazywa się Antarik. Prowadzą to jacyś ludzie o zacięciu na wschodnie, buddyjskie klimaty, są tu sól i zioła himalajskie itp, piwo a nawet wino jest bezalkoholowe i można zjeść coś skromnego.
Robię tu mały odpoczynek i zbieram siły na szczyt, który od dawna mnie korcił, bo patrząc na mapę wyobrażałem go sobie kiedyś jako moją bramę do Javorników i że jeśli tu przyjadę zacznę właśnie od niego. Makyta, Makyta! Ta tajemnicza nazwa pobudzała moją wyobraźnię, trochę jak dalekowschodnia marka elektronarzędzi lecz jeszcze ładniej!
Czeka mnie bez mała 200m podejście z czego sporo robi się na stromej piramidzie tuż przed szczytem. W końcu po wypoceniu bezalkoholowego i kofoli jestem na górze: Makyta/923/
Jest tu niestety próbka wandalerii - daszek przewrócony, w resztkach- zbiór butelek 😒

Szkoda. Cóż robić. Idę dalej. W pobliżu ostrzegają, że las żyje i umiera stojąc, że drzewa mogą same upaść i żeby być uważnym.



Więc jestem uważny. Na szczęście! Słyszę że w pobliżu pracuje piła łańcuchowa, u nas wiesza się w takim razie tabliczki zakazu wstępu itp pierdoły.
Wychodząc zza zakrętu widzę leżące w poprzek drzewo, zapala się lampka ostrzegawcza, za chwilę na ścieżkę wali się podcięty kolejny świerk! jakieś 30 m przede mną! Zaczynam się drzeć że pozor, że halo, że idzie się!!! Słowak odpowiada, ze można - mijam go i pędzę dalej. Niby wszedłem na ten główny grzbiet graniczny, ale co z tego, zaraz znowu zejście na Papajskie Sedlo/691/ a potem znów podejście na Krokstenę /867/.







Mijam kolejne kulminacje grzbietu w przyjemnym spacerku, tak dochodzę do Kohutki/913/. Tutaj zainstalowało się centrum narciarski, rekreacyjne i wszelkiej temu podobnej rozpusty. W hotelu Kohutka wypijam drogą poliewkę i drogie piwo, idę dalej, tu nie śpię.
Niedługo znajduję coś innego: Horsky hotel Portasz.



Po czterech dniach należy mi się lepszy wypoczynek i komforcik i coś lepszego niż przebita samopompa pod tyłkiem.
Instaluję się w pokoju, idzie sprcha, potem schodzę do świetlicy na dziwny lecz dobry zabielony kapuśniak, piwka...Za chatą poznaję Amelkę i jej psa Barta:



Byłoby całkiem wesoło, żeby nie to, że właśnie Czesi przegrali z USA w hokeja 1:2 i nie zagrają dalej w MŚ i całe schronisko się zmartwiło na amen.
Tego dnia przeszedłem 23km a podszedłem okrągły 1km.

Dzień 5. [20 maja]
W cenę pokoju wliczone jest śniadanie, z którego uroków obficie korzystam już przed ósmą. Zregenerowany i rześki a nawet można rzec czysty (!) idę szybko typową grzbietówką , piątą z kolei kulminacją grzbietu jest Maly Javornik /1019/.
Tutaj granica ucieka od starego przebiegu kilkaset metrów na północ-w ten sposób grzbiet robi się wyłącznie słowacki. Ciąg dalszy grzbietówki wyprowadza mnie na Stratenec/1055/ , nieco wcześniej stoi pomnik i wieża widokowa.





Jeszcze z dwa km i stoję na najwyższym szczycie tego pasma i rejonu -
Velky Javornik /1071/.

Jakoś omijam tutejsze zgrupowanie narciarskich knajp i hoteli zwane Kasarne, wszystko to leży niżej, na dole stoków. I nie zamierzam się tam cofać, o nie.
Uparcie idę dalej, po drodze ludzie z luźno biegającymi kejtrami, atakuje mnie nerwowy pies, właściciel przeprasza i tłumaczy, że to przez "paliczki", które trzymam w dłoniach (kijem go lał, czy jak?!) Ogólnie wiele czeskich par zamiast z dziećmi - prowadza się z psami, często pan ma swojego a pani swojego.
Na Sedlo pod Hričovcom robię mały odpoczynek, spotykam tu gromadkę turystów słowackich dobrze wyposażonych, nawiązuje się gadka szmatka, kolega "cały w mamutach" robi mi fotkę, tak mniej więcej wyglądałem po drodze:

Javornicka Studniczka tuż przy szlaku, ale prawilnie oznaczona :

W pobliżu jest również źródło Kysucy, czyli rzeki, od której bierze nazwę cały region słowacki.
Pod Lemeszną spotykam grupkę cyklistów, z którymi "ścigamy się" na szczyt Lemesznej /950/, przegrywam z dwoma, trzech zostawiam z tyłu
Trawersując Oselną i Dupaczkę (!) wychodzę po kilku km na Makovsky Prusmyk /800/, stoi tutaj monumentalny "Pamätník bojovej družby Čechov, Slovákov a sovietskych partizánov v SNP"


Odpoczywam wiela-mało, ale wkrótce zwijam się z miejsca, co chwila podjeżdża jakiś samochód i ludzie robią sobie zdjęcia-samojebki, nie wiem, chyba raczej z pomnikiem niż ze mną... 

Na stoku spotykam uparcie śpiewajacego ptaka, którego nie płoszy moja natarczywa obecność, nagrywam jego dźwięki. Jak w domu objaśniła mnie córa, był to drozd obrożny.
link do filmu:

Teraz jak mi się zdaje zahaczam jedną nogą o Góry Hostyńsko-Wsetyńskie, nie jestem pewien klasyfikacji bo w tym rejonie łączą się z Javornikami i z Beskydami. Nawet jeśli, to pasemko zasługuje na osobne odwiedziny.
Kolejne dwa szczyty na trasie to Beskydek/953/ i Trojaczka/938/ a następnie schodze na przełęcz Bumbalka.
Wbijam do zajazdu, znów polewka+pivo (zestaw obowiązkowy).
Lekko posilony podążam dalej grzbietem mijając obiekty czynne albo jeszcze nie uruchomione. Po zajeździe to Hotel Bumbalka, Chata Masarykova, Chata Sneżna a ja zamierzam się posilić w ostatniej , słowackiej, chacie Kminek. Oczywiście okazuje się, że jeszcze mają "mimosezon" ale udaje mi się wyżebrać otwarcie baru i jednego Złotego Bażanta z kija. 
Znów podejście na Korytovo/881/ i zejście itd jak to na grzbiecie, który nie może się zdecydować, w którą stronę - czy rosnąć, czy maleć.
Lukavice /898/wysysają ze mnie kolejne siły, więc na kolejnym podejściu stwierdzam - na dziś koniec, zostaję w jakimś ładnym miejscu. Tym miejscem okazuje się szczyt Bobek /871/. W okolicy jest trochę chat rekreacyjnych , ich właściciele zrobili sobie jedyny w swoim rodzaju drogowskaz zindywidualizowany :



Obserwuję na leżąco zmierzchające słońce, powoli rozkładam się w namiocie. Na dzisiaj koniec. Jeszcze nocna wymiana sms z pewnymi forumowiczami, coś niby chcą tacy jedni przyjechać, ale nie wiedzą dokąd i kiedy itd, palcem po wodzie pisane to wszystko, myślę sobie...

Tego dnia przeszedłem 32,5km; podszedłem ok.1010m.

Dzień 6. [21 maja]

Poranne słoneczko nad Kysucami

Poranna gąsienica pod namiotem

Poranny widoczek na Smrk i Lysą Horę

Piękny dzionek, budzę się wcześnie i długo celebruję śniadanie i pakowanie.
Wyruszam ścieżką czerwono znakowaną najpierw do Konecznej i dalej.
Po drodze poluje lisek, a ja poluję na niego:

Przez takie oto klimaty wędruję:

Koneczna


Wielkie schronisko wygląda na nieczynne

Kilka km dalej znajduje się Chata Dorotanka

to sympatyczne nieduże schronisko, zamawiam zupę o nazwie <smrdulka>

(Jest to jakby czesnaczka ale z wrzuconym dodatkowo ołomunieckim serkiem).
Dalej baardzo gruntową drogą idę w las, pojawiają się polanki, jakieś zabudowanka i groźne ostrzeżenie przed parkowaniem w tym miejscu:

Nie bardzo rozumiem, dlaczego ktoś miałby tu przyjechać (chyba tylko suvem albo terenówką) i parkować w tym miejscu, ale widocznie byli jacyś amatorzy...
Dalej i dalej posuwam się krok za krokiem w stronę szczytu Sulov/903/, podłoże skaliste co jest tutaj nowością, również pojawiają się jakieś cieszące oko wychodnie skalne i urwisko po lewej (czeskiej) stronie:



O 11.10 przychodzę do chaty Sulov w miejscu zwanym Bily Kriż (powyżej). Tam rozkładam cielsko na ławce , popijam pivo, jedno, drugie...Próby połączenia się z siecią nie dają rezultatu.
Zastanawiam się nad kupnem czegoś do jedzenia ale nieapetyczne, sine zwłoki kurczaka na katafalku z bladych pyrów, które sąsiadka ma na swoim talerzu zniechęcają mnie do degustacji tutejszych wyrobów gastropodobnych.
Podnoszę się z trudem i ze zdziwieniem zauważam auto na polskich numerach manewrujące pomiędzy rowerzystami...A to szaleni forumowicze Incognito i Darg wraz ze swoim ubiegłorocznym potomkiem Krzysiem... Przyjechali! No myślę sobie, to trzeba wiele samozaparcia, żeby po krętych beskidzkich drogach jechać z dzieckiem, aby spotkać się z zapoconym zarośniętym dziadygą.  Super, popijamy i gadamy ze trzy godziny na słoneczku przed schroniskiem. W końcu czas pożegnania, idziemy kawałek szlaku razem do Vilemovic, mały dzielnie podskakuje w nosidle :

Bardzo to było miłe spotkanie,
Powoli, trochę głodny a trochę zapiwiony ruszam dalej sam grzbietem.
Powolutku mijam kolejne kulminacje grzbietu, z przeciwka jedzie sporo rowerzystów. Robię sobie lunch przy źródle Glodno Voda (na stoku Malego Polomu), gdzie stoi daszek śniadaniowy. Kolejne godziny i kilometry schodzą na dojście do kaplicy, po drodze teren jest mocno grząski i podmokły ze względu na sporą ilość strumyczków.
Kaplica pod Murzinkovym Vrchem - fajne miejsce na namiot, obok źródełko.

dalej czeka strome, oj strome podejście na Velky Polom/1067/

Tutaj mógłbym zakończyć wycieczkę, bo do tego miejsca doszedłem ostatnio z przeciwnej strony...
Ciąg dalszy pivnej sztafety koło Chaty Tetrzev:


Ja jednak ciągnę dalej na nocleg do Chaty Severka. To schronisko mi odpowiada, nie jest takie wielkie jak Skalka i nie jest takie drogie jak Tetrzev. A poza tym stoi w świetnym miejscu, na szczycie Kostelky /962/.
wieczorem:

I rano

Tego dnia przeszedłem ok. 28 km i podszedłem ok. 950m.

Dzień 7. [22 maja]
Dzisiaj ostatni dzień. Od rana upał. Czeka mnie jeszcze odcinek do skrzyżowania granic trzech państw. Psychicznie -niby to zakończenie, fizycznie- trzeba sie jednakowoż tak czy siak zmobilizować. Po śniadaniu (60Kc) schodzę niebieskim a potem żółtym szlakiem do granicy ze Słowacją. Nieopatrznie obiecałem Dargowi , ze obejrzę tamtejsze "Megonki" czyli takie kamienne samorodne kule. Widzę w kamieniolomie takie kulki tylko dwie, może więcej jest w lesie ale po stromym stoku z szafą nie chce mi się biegać.

Tak tu sobie ludzie ładnie żyją albo wypoczywają miastowi może? Podoba mi się.

Wracam do szlaku niebieskiego, aby zejść do Mostóv u Jablunkova. Letni narciarze mijają mnie bez trudu:

Ciężkie podejście w pełnym słońcu na przeciwstok...

Widać w niebieskim powietrzu zarysy Małej Fatry

Zachodzę do chaty Studeniczny na jakiś konkret, ostatni na czeskiej ziemi.

Dziś w karcie mają jakiś przysmak z jelenia z sosem i knedlkiem, biorę. Chyba tu mają importowanego kucharza, bo danie wyborne. Do tego pivo ciemne, pivo jasne, a jak. Mam se koron żałować?
Po dłuższym wypoczynku zadzieram kiecę i lecę do chaty Girova, upał jak w lipcu. Zapijam pragnienie znów ciemnym. Na szczyt Girova /840/ nie idę, byłem uprzednim razem. I tak stamtąd niewiele widać miedzy drzewami.
Aby nie powtarzać trasy, która szedłem czerwonym schodzę tym razem zielonym szlakiem do szosy i dalej męcząco tą szosą dochodzę do Hrczavy.


Tak mi się wydaje, że widać w oddali Wieką Raczę.
Tu odwiedzam ostatnią dla mnie czeską knajpę Pod Javorem, zagryzam pivo korbanczikami (takie serowe warkoczyki, można u nas też kupić) i schodzę na dół żółtym szlakiem do końcowego odcinka granicy.


Jeszcze ostatni wysiłek, ostatni kilometr...i jestem na Trojmezi-Trójstyku.


Od ostatniej bytności przedsiębiorczy Czesi postawili tu "bar polowy"

Wypijam tu za <sukcesik> ździebko rumu i idę jeszcze kilometr cholera pod górę - na polską stronę czekać na autobus, myję i przebieram się w knajpie i piję pierwsze polskie piwo...i tyle. Jestem szczęśliwy i czuję się zmęczony fizycznie a odbudowany psychicznie.
Tego dnia przeszedłem już tylko 21 km a podszedłem niecałe pół kilometra.
Razem przez ten tydzień przeszedłem minimum 200km a podszedłem co najmniej 6800m.
Jeden z moich pomysłów "palcem po mapie" spełnił się w ten sposób dając wiele satysfakcji.