niedziela, 8 stycznia 2017

Między Jałowcem a Babią Górą. Zimno. Zimno. Zimno.


Babia Góra



2017, styczeń







Nagły Atak Zimy! Nareszcie! Zatrważające wiadomości pogodowe w serwisach tv oraz kamerki cieszyły oczy rakietomistrzów przed świętem Trzech Króli. Opad tu, opad tam a przede wszystkim w Beskidach.
Mieliśmy gdzieś się udać w składzie M&M już od grudnia, tymczasem los zrządził, ze pojechałem tym razem z innym wrocławiakiem.

Był to RedAngel, dosiadł się do mojego przedziału i raniutko dojechaliśmy do Krakowa, o dziwo punktualnie. Kraków powitał nas porannym mrozem ok. -10, pierwszy busik wypadł niestety z rozkładu. Tupaliśmy więc albo chroniliśmy się do poczekalni popatrując na peron G8. Kolejny rozkładowy bus zawiózł nas do Zawoi. Kierowca wykazywał się dużą dezynwolturą dla przepisów i warunków na drodze...a nawet odjeżdżając po ułańsku nie pozwolił Arturowi zamknąć wrót bagażnika i popędził powiewając skrzydłem drzwiowym.

Na przystanku zrobiliśmy przepak, przebiór i podżer. Red wziął ode mnie sporą część namiotu (stałem się dzięki temu mobilniejszy; w ogóle niepotrzebnie nosiłem bezmyślnie zabraną paczkę ze szpilkami!) i poszliśmy w kierunku Zawoi-Wełcza.

Tam na wysokości ok. 600 m npm zaczął się niebieski szlak i założyliśmy rakiety, które odtąd będą stałymi towarzyszami przez trzy dni. Szlak pnie się zboczami Jałowca do grzbietu Pasma Jałowieckiego. Śniegu nie było bardzo dużo - jakoś max do kolan - ale rakiety mało co dawały w świeżym puchu, tyle, że stabilniej się stąpało.

Podchodzi się ponad pół kilometra więc szliśmy i szliśmy, wciąż w nadal lekko padającym śnieżku, temperaturka sobie spadała. Byłem w lekkim szoku, kiedy zobaczyłem schodzącą samotną turystkę, która mieliła nogami puszysty śnieg. Musiała wcześnie wstać aby wejść na górę i już około jedenastej wracać. My niespiesznie brnęliśmy przez coraz głębszy śnieg, szczególnie w miejscach, gdzie odłożył się nawiany nadmiar.

Na samym szczycie Jałowca/1111/ śniegu było już grubo. Zrobiliśmy sobie mały postój we wiacie na kubeczek herbaty i kęs energii, ale krótki, bo przy tych kilkunastu stopniach na minusie i wietrze jakoś nie było ochoty na polegiwanie.W aparacie pożyczonym od córki (aby tym razem nie targać lustra) na takim mrozie jednak akumulatorek odmówił współpracy.



Zejście z Jałowca było przyjemne, chociaż gatunek śniegu to nie była najlepsza jakość pod rakiety.


Potem czekało nas jeszcze podejscie na Suchą Górę i Beskidek. Tam koło krzyża zakończyliśmy dzień.

Trasę ok. 11km w tym 770m pod górę robiliśmy z pięć godzin.

Rozbiliśmy namiot, rozłożyliśmy puchy i trochę padliśmy...Kartusz z gazem przypominał bryłę lodu, więc wziąłem go do śpiwora i trochę przysnąłem. Red też się nie odzywał

Pichcenie zaczęliśmy dopiero kiedy zrobiło się ciemno. Zdaliśmy sobie sprawę z problemu, jakim było w danych warunkach gotowanie tylko na jednym palniku - zagotowanie jednej porcji wody przy tak schłodzonym gazie trwało z 15 minut, a z topionego śniegu jeszcze dłużej. Potem kartusz trzeba było na nowo ogrzewać, najlepiej.. między nogami. Tymczasem większość żarcia mieliśmy w formie do zalewania wrzątkiem...Niezbyt najedzony i dość spragniony poszedłem w kimę, Redzio to samo.

W nocy temperatura spadła co najmniej do -23 w przedsionku. Najgorsze oczywiście było wyłażenie na siku, mój organizm chyba zdurniał - byłem odwodniony a sikałem nadal...

Wylazł też kolejny problem - przy pakowaniu się pomyliłem zawiniątka i zamiast materacyka zimowego wziąłem cienką i krótką samopompę. Dlatego częściowo jako podkład wykorzystałem kurtkę puchową. Ogólnie w Małachu było mi ciepło i jakiś zapasik też był, zgodnie z napisem na śpiworku, spokojnie te -25 by poszło.

Redzio spał w pakiecie dwóch cieńszych śpiworów ale też nie narzekał, dopiero rano coś mu się nie podobało.

Sobota powitała nas pięknymi widokami oraz cudownym słońcem. Czułem się wspaniale. Musieliśmy jednakże dać organizmom coś do jedzenia i picia. Znów gotowanie śniegu przedłużało się, mimo, iż całą noc kartusz miałem ze sobą w śpiworku. Gdybyśmy chcieli-jak planowałem pierwotnie- zrobić do termosów herbaty- wyszlibyśmy pewnie o 13tej albo wcale. Moje śniadanie składało się zatem z kubka herbaty, kubka słodkiej chwili i połowy chałwowego batona...









No ale energii dodawały same widoki i lampunia. Ja nawet umyłem zęby w śniegu.

Zeszliśmy wygodnie do przełęczy Klekociny

a następnie zaczęliśmy mozolnie przecierać na Halę Kamińskiego. Po wyjściu na polanę zrobiło się znowu wspaniale.





Potem trawers Mędralowej i doszliśmy do szlaku granicznego.
W słońcu wydawało się prawie ciepło, ale kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę aby coś przegryźć w wiacie na granicy, temperatura wynosiła co najmniej -22 stopnie (termometr).

Nas zaś czekało jeszcze co najmniej podejście na Małą Babią Górę. Powoli robiło się jasne, ze kolejny biwak w tych warunkach z małą ilością gorącej wody wykończy nas (a na pewno mnie). Byłem mocno odwodniony ale ostateczna decyzję chciałem podjąć po zobaczeniu waruna na Małej Babiej.


Minął nas samotny skiturowiec, z którym pogadaliśmy chwilę jak powracał ze szczytu, mówiąc, że zamarzają mu powieki więc jest około -25 stopni. Łącznie sumę podejść mieliśmy od miejsca noclegu do szczytu 1410 m, ciekawe wrażenie, kiedy człowiek myśli, ze się wcale nie poci ale organizm jedzie już na oparach płynów.

Na Małej Babiej /1517/ już solidnie wiało , nie wyobrażałem sobie rozbijać namiotu i mozolnie gotować śnieg nie wiadomo jak długo telepiąc się z odwodnienia i zimna. Podjęliśmy decyzję o zejściu na Markowe Szczawiny i marzyliśmy tylko o piciu i jedzeniu.




W schronisku zajęliśmy na dłużej miejsca w kuchni turystycznej..
Potem poszliśmy się polansować przy piwku do głównej sali schroniska, którą zgodnie uznaliśmy za przytulną mniej więcej tak bardzo jak dworcowa poczekalnia - wrażenie potęgują komunikaty z kuchni podawane przez głośniki, niestety nie można oprzeć się złudzeniu, ze za chwilę trzeba będzie udać się na peron, bo wjeżdża pociąg do stacji Żurek

W nocy spałem chyba gorzej niż w namiocie. Rano spostrzegliśmy ze zdumieniem łanię jelenia pasącą się nieopodal naszego okna:

Po śniadaniu stwierdziliśmy, że zejdziemy sobie na Zawoję mniej używanym szlakiem czarnym (na Podryżowane). Dzięki temu mieliśmy jeszcze tego dnia trochę frajdy na rakietach. Śnieg był już trochę zsiadły i chodziło się przyjemniej.

Tradycyjna fotka:



Na koniec słowo podzięki dla partnera w czasie tego przejścia czyli Red-Angela. Ja w jego wieku nie byłem ani w ćwierci tak doświadczony. Chodzi się z nim świetnie, jasno komunikuje, czego chce i elastycznie reaguje na zmiany planów. Red, jeszcze dodatkowe dzięki za noszenie większości namiotu.

To była chyba jak dotąd najzimniejsza moja wycieczka. Mam kilka doświadczeń do spamiętania. Aha, w relacji są wymieszane moje zdjęcia i Reda - łatwo odróżnić, jego są te ładniejsze.