poniedziałek, 6 listopada 2006

Beskidzki Beskid - bandycka trójka

Beskid Sądecki

2006, listopad




Częściowo posiłkowałem się pierwotną oryginalną relacją zamieszczoną na portalu, ale nie daje się w pełni wykorzystać bez cenzury, choćby powierzchownej XD

(__)
Wiadomo , że najtrudniej zacząć. Cokolwiek.
No to po kolei. 
Najpierw trzeba pójść na piwo i do monopola.
Należy też zadzwonić do info-tele (czy aby jachty nie zdrożały).
Potem trzeba poskręcać kijki (w ruloniki).


Potem trzeba oddać szczocha.


No i wreszcie można ruszyć .
I wtedy okazuje się, że szlaku ni ma.
Jest tylko śnieg.
a na śniegu oni – zboczeńcy.
No to trzeba się pokrzepić
I jeszcze raz 
i jeszcze raz 
no i jeszcze raz
co było w tej pepsi? To co zwykle. Aaa, no to ok.
z Dzwonkówki idziemy dalej


Niestety, mimo, że opóźniamy jak się da, w końcu pojawia się schronisko.
i trzeba się zająć lekturą. Etykiet.
W nocy sobie pada to białe
A rano znowu nic nie można znaleźć. Może ten GPS na coś się w końcu przyda?
No to i tak trzeba iść w białe pii...







W Rytrze zjesz w kulturalnych, kurwa, warunkach.
Po posiłku w knajpie (która nota bene już nie istnieje w 2017 roku) leziemy znów w stronę zimy





A tu po drodze Cyrla nas rozpieszcza 😄

A tu jeszcze taki kawał, Jaworzyna Kokuszczańska, Pisana Hala, Wierch nad Kamieniem...





No i pada i zmierzcha się...

W końcu pojawia się nikłe światełko na Hali Łabowskiej. W schronisku pusto, w menu tylko kiełba. Jedliśmy też chleb do ostatniej okruszynki smarowany musztardą i keczupem. 
Mamy zezwolenie na suszenie 😄




Ranek jest mądrzejszy od wieczora. Podobno. Pewnie nie dla każdego.

Mądry to byłby ktoś , kto nie chodzi trzeci dzień w mokrym śniegu






Trzeba na dodatek uważać na grasujących po lesie drwali-gwałcicieli (auuu!!), którzy drążą swoimi potwornymi organami bruzdy w błocie

Wpadając co chwilę w wodę POD śniegiem





Fotoreporter już ma dość i nie daje rady, zostaje z tyłu wycieczki, lecz wymykając się pogoni trafia w końcu do "chatki wierchomlińskiej", gdzie zjadamy to i tamto z menu.

A teraz ostatnie podrygi, idziemy na Pustą Wielką /1061/:

a tu pojawia się - przez moment - pierwszy i ostatni promyk słońca widziany przez trzy dni:

Walter to aż się uśmiał z tego słońca, jak głupi do sera


no i na koniec okazało się, że wycieczka była do dupy i trzeba było jechać w Tatry:


Przez Stawiska schodzimy niebieskim na Żegiestów-Zdrój, gdzie pozostaje tylko oczekiwanie na pociąg na zimnej stacyjce i usiłowanie choćby obsuszenie się...brrr.