niedziela, 20 października 2019

Jubileuszowy XX Zlot Forum npm

Pieniny+Beskid Sądecki


2019, październik





No i nadeszła jesień i pora na tak ważny dla naszej małej społeczności dwudziesty zlot. To już ponad dziesięć lat jak się zarejestrowałem na forum n.p.m. Na początku z wrodzonej nieśmiałości mało pisałem, potem pojechałem na zlot numer VI, który odbył się w lutym 2011 roku w Pasterce. Od tego czasu to mniej, to bardziej intensywnie udzielam się na tym "forumie", byłem na większości zlotów czyli bodajże czternastu jeśli dobrze liczę i staram się podtrzymywać kontakt i towarzyski i wycieczkowy z tym podejrzanym towarzychem :-). 

Zresztą skład naszej bandy cały czas się zmienia, jedni odchodzą, inni przychodzą...a czasem niektórzy powracają po latach. Ogólnie stało się dla mnie dość ważną częścią życia przez te 10 lat, poznałem tu sporo ludzi. Moje podejście tez się zmieniło przez ten czas, kiedyś z upodobaniem uczestniczyłem w różnych sporach i dyskusjach, obecnie zaś pragnę tylko miło i wesoło spędzić czas z ludźmi, którzy podzielają mojego górskiego bzika.
Zlot miał mieć charakter wybitnie gwiaździsty i to nie tylko ze względu na udział gwiazd z całej Polski, ale i z tego powodu, że każda grupka miała zupełnie inny pomysł na dotarcie do schroniska. 
Ja oczywiście także miałem swój własny patent - chciałem powrócić w Pieniny i to nie na trasę przez Trzy Korony, odwiedzane już kilkakrotnie, ale na Sokolicę, gdzie byłem tylko raz i to jak sobie uświadomiłem - strasznie dawno, w 1994 roku!
W ostatniej chwili przyłączyła się do mnie Marzena, dzięki której z Myślenic dotarliśmy autem szybko do Krościenka.

Wywalamy majdan z bagażnika, chwila, chwila, dlaczego mam taki ciężki plecak?! Przecież nie wziąłem ze sobą kuchni licząc tym razem na wrzątek w schronisku...Ale mam ze sobą namiot i całą resztę bajzlu.
Nic to, idziemy klasycznie czerwonym szlakiem w stronę węzła szlaków na Przełęczy Szopka. Zaczyna się piękny październikowy dzień w górach. Zawsze, przez wszystkie te lata jak dotąd na zlotach mieliśmy świetną pogodę - tak samo jest tego dnia.
Na rozdrożu pod Bajków Groniem skręcamy w lewo na poprowadzony granią szlak niebieski. Tutaj zaczyna się próba sił - podchodzenie z plecakiem na kolejne kulminacje i z kolei ostre zejścia: Białe Skały, Ociemny Wierch, Czerteż, Czertezik no i na końcu będzie Sokolica. Podziwiam klasyczne widoczki.

Po drodze spotkaliśmy inną grupkę zlotowiczów robiących pętlę na lekko ze schroniska "Orlica", spotkamy się oczywiście wieczorem. 
Niedługo tam będziemy

Na skałach nieomal nadepnąłem na tego pięknego płaza:
Zapłaciliśmy haracz za wejście na Sokolicę, więc możemy teraz siedzieć i podziwiać. Bezterminowo.
Szaleństwo jesienne. Jest upalnie, pięknie, wspaniale. 


Chyba robię się coraz bardziej sentymentalny, bo na szczycie powróciło tyle wspomnień, że miałem natłok myśli. Z wielkim ociąganiem ruszam się z tego miejsca.
Ostro schodzimy na brzeg Dunajca. Zrobiono tu coś w rodzaju schodów, zakosów z poręczami. Pewnie jest bezpieczniej ale raczej mniej górsko...
Flisak przewiózł nas bezpiecznie na drugą stronę wartkiej rzeki i po krótkim podejściu stanęliśmy w drzwiach "Orlicy". Budynek schroniska został wyremontowany a ciemne klitki (w jednej z nich kiedyś spałem) przemieniły się w prawdziwe pokoje, wykończone w jasnym drewnie. Wypijmy za to! 
Zasiadłem z przyjemnością przy pierogach Juhasa (ziemniaki+bryndza+oscypek) i słowackim piwie. Nie odmówiłem sobie słowackiego piva Šariš, które bardzo lubię a znalazło się w bufecie.
Odpoczynek dobrze nam zrobił. Mi chyba trochę mniej, bo nie mogłem dogonić Marzeny na podejściu. Spotykamy się dopiero po chwili na granicy. 
Z Przełęczy pod Szafranówką wzrok kieruje się nieodwołalnie na Gorce z górującym nad Krościenkiem potężnym Lubaniem.
Kontynuujemy wędrówkę - teraz grzbietem granicznym, na stromym podejściu po skałkach na Szafranówkę /742/ już mi się tak trzęsły ręce, ze zdjęcie wyszło nieostre :-(
Dalej szliśmy przez Witkulę /736/. W popołudniowym słońcu uwydatniają się jesienne barwy. 
Idziemy sobie dalej granicą, pozostawiając po lewej masyw Jarmuty. Na całe szczęście szlak trawersuje niżej pokazany szczyt Cyrhle, bo chybabym jajo zniósł.
Na rozdrożu szlaków pod Huściawą obieramy wiodący do doliny szlak żółty. Doprowadził on nas szybko do Szlachtowej. Tutejsza karczma okazała się właśnie tego dnia zamknięta...na chwilę popsuło mi to humor. Ale tylko na chwilę, bo już kawałek dalej znajdujemy czynną Karczmę U Basi. Jest to mały lokalik z ciekawą ofertą dań i napojów. Ja jednak poszedłem w klasyczny rosół i to mi wystarczyło. Obecnie zadowalam się połową tego, co kiedyś.
Po krótkim pobycie w karczmie obczajamy jeszcze położony nieopodal sklepik spożywczy i możemy się kierować na ostatni etap dzisiejszej traski.
Skręciliśmy na 100% dobrze w uliczkę położoną z 50 metrów od zabytkowego kościoła, jednakże układ dróżek w terenie odbiega od tego, które mam zarówno na mapie papierowej jak i na mapie GPS. Poszliśmy na czuja i jak się okazało całkiem dobrze, lecz dróżką polną równoległą do szlaku biegówkowego. Po drodze przecinamy rozległe polany położone na stokach Starego Wierchu. Poniżej w dolinie zaczyna narastać cień, kładą się dymy od palonych "łętów"...
A my ciągle w zachodzącym słoneczku:
 Bacówka pod Starym Wierchem /840/. Siadamy na łyk wody.
(fot. Marzena)
Jeszcze chwila i zachód... Za górami, za lasami...
Ten odcinek z polanami był po prostu świetny, cieszę się, ze zdecydowałem się na ten szlak (biegówkowy), mam żywotną nadzieję powrócić tutaj na rakietach.

Dalsza droga prowadzi lasem, szybko się ściemniło. Nic tu nie poradzimy, trzeba jeszcze przejść na czołówkach grzbietem kilka kilometrów, podchodząc stopniowo pod sam szczyt Przehyby /1175/ a na nim odbić w lewo i po kilkuset metrach możemy się rozbijać przy schronisku. Wyszło na to, że zrobiliśmy 23 km i ponad 1,5 km pod górę. Ładnie.

To schronisko nie jest złe, jednakże są tu nieco niedzisiejsze zwyczaje: wywieszona kartka informuje o zamknięciu bufetu już od osiemnastej. Dlaczego tak wcześnie?  No nic, po negocjacjach dało się jeszcze się załapać na talerz zupy i piwo. Na plus schroniska należy zapisać dostępny cały czas czajnik w kuchni turystycznej. 
Siedliśmy w jadalni i po kolei witaliśmy schodzących się powoli uczestników (przed)zlotu. Dość napisać, ze ostatni, Marcin, dotarł około 24ej. Powitania przeciągnęły się w noc. Wróciłem w końcu do namiotu, padłem w śpiwór i zasnąłem z twarzą na komórce ;-)

Ranek budzi nas typowym przehybowym widokiem na Tatry.

Czeka nas znów pogoda jak drut. I bardzo dobrze, bo czeka nas zlotowa wycieczka całą bandą.
Schroniskowy czarny labrador jest niemożebnie głupi: wpada w namioty, potyka się o odciągi, zlizuje rosę z tropików :-) Możnaby pęc ze śmiechu, żeby nie to, że na dokładkę pryska na wszystkie strony śliną :-P Tutaj próbował obślinić Milenę:

Wyruszamy najpierw zwartą a potem coraz bardziej rozciągniętą kolumną w stronę Radziejowej, po drodze pokonując kolejne kulminacje, przede wszystkim Złomisty Wierch. Ja zostaję z tyłu, bo jeszcze odwiedziłem z ciekawości lądowisko na płaskim szczycie Przehyby.
Na prawo cały czas można obserwować Tatry:

Spotykamy się wszyscy na Radziejowej /1262/. Ustalamy, ze część grupy pod wodzą Rambiego pędzić będzie jak najszybciej, żeby jeszcze odwiedzić Eliaszówkę.
Mi po wczorajszej wymagającej trasie wystarczy dzisiaj dojść do Bacówki na Obidzy.
Szkoda, ze wieża na Radziejowej dopiero wychodzi z ziemi, więc z widoków nici. Ale jest ich sporo po drodze w miejscach wygolonych z drzew. Na fotce poniżej widok w stronę Hali Łabowskiej.

Przez Rogacze zeszliśmy na Przełęcz Gromadzką /931/. Wielu ludzi podjeżdża aż tutaj samochodami i wybierają się na krótszy lub dłuższy spacerek przez piękne polany, dlatego wszyscy idą w przeciwną stronę niż my. 

Zasiadam wraz z innymi w Bacówce na Obidzy. Wybór dań jest duży, każdy znajdzie dla siebie danie...albo lepiej dwa :-) bo porcje nie są wielkie - np znajomi śmiali się, że otrzymali nie pierogi, lecz uszka :-D Wprost od stołów jest zaś widok na wschodnią część pasma i to jest jak sądzę największy atut tego lokalu.
 Poniżej położona jest hodowla kucyków, so sweet:
Kiedy już wszyscy dotarli, pojedli i popili nadszedł czas na powrót. Wracaliśmy tą samą drogą, na Rogacz i Przełęcz Żłóbki a towarzyszyła nam mała wiśniowa przygoda, którą jako doświadczony bywalec zlotów zabrałem. Po lewej słońce zniżało się nad Tatrami a my gadając trawersowaliśmy Radziejową, żeby przypadkiem znowu się nie zmęczyć. 
Z tego wszystkiego trawers przedłużył nam się ponad miarę ;-) aż poza Złomisty Wierch, ludzie kochani! Trzeba było wleźć na ten cholerny Złomisty na kreskę i dopiero dalej spokojnie iść do schroniska. 
A w schronisku wziąłem tym razem opcję "z prysznicem" :-p więc mogłem iść skorzystać z tego dobrodziejstwa cywilizacji. 
Tymczasem wszyscy powoli zaczęli się schodzić i ci co byli bliżej i ci co nieco dalej a także ci z zupełnie innej mańki, bo jeszcze doszła trzyosobowa grupka śpiąca poprzednią noc pod Durbaszką a także niespodziewany, dawno nie widziany gość: lukson z Małgosią. Tym sposobem nasz skład sięgnął dwudziestu osób, chyba, że jeszcze o kimś zapomniałem.
Zlot "szedł" nam na całego, serie dowcipów krzyżowały się w powietrzu a ja wykonywałem roboty precyzyjne.
(fot. i podpis: lukson)
Jak widać zadawałem szyku w koszulce pamiątkowej z Elbrusa, miałem tę swoją chwilę na zaspokojenie próżności :-)
Większość bandy przy stołach, jeszcze jasno:
Jeszcze jasno, bo potem nam obsługa wyłączyła światło :-D i ciąg dalszy trwał przy zapalonych czołówkach. Na szczęście mój Armytek ma magnes więc przyczepiłem go do rury c.o. i sterczał tak nad moją głową.
Miało być niby ciszej, więc w końcu rozmowy trzeba było przerwać...by zacząć tańce :-) 
Tak wesoło dawno nie było na zlocie..! Chociaż na każdym jest wesoło właściwie.

Aż nadszedł poranek, dzień trzeci. Jak widać na zlocie było wielu wielbicieli biwakowania - 1/4 składu. Na pierwszym planie mój husky.

Po śniadaniu szybkie pożegnania i ruszamy do Rytra. Tadeusz zgodził się mnie i Wojtasa podrzucić do Krakowa.  
Żegnamy również schronisko. Teraz będzie mi się już kojarzyć inaczej, niż z dotychczasowych pobytów tutaj.
Kawałek musimy "się wrócić" do miejsca, gdzie odbija szlak niebieski. Po drodze w dół odwiedzamy ciekawe zapadlisko/osuwisko Wietrzne Dziury.
Zejście raz bardziej stromo prowadzi, raz mniej stromo ale cały czas trzeba uważać na kamienie równo przykryte warstwą liści. Co i raz noga mi zjeżdża, odjeżdża na jakimś ruchomym kamulcu. Tu chłopaki walczą w liściowym opadzie.
Po drodze patrzę, a tu postawiono ładną wiatę... i fajne miejsce, widokowe. Szkoda tylko, że wiata jest totalnie ażurowa a wiatr wieje tak, że przewraca mi nawet butelkę z wodą (w końcu dość opływową). Nie będzie to dobre miejsce na nocleg.
Dalej na zejściu powielamy naszą rodzinną trasę z Perły Południa, przez Wdżary, skąd jest super widok na północ: 
a następnie Polany tutaj chyba Skotarska albo może Dobczowska
Liście lecą z drzew, liście lecą z drzew.
Co by tu jeszcze rzec?
Nic się nie wydarzyło. 
Zeszliśmy doliną do Rytra, a Tadeusz wrzucił nas do auta. 
W Rytrze odwiedziliśmy przybytek, gdzie pewne panie śmiały się z nas w ubikacji:
Nie rozumiem, dlaczego?
Dzięki Tadeuszowi dotarłem na czas do Krakówka. Powróciłem szczęśliwie do Poznania, przebywając w barze Warsu. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Cieszę się po tych dziesięciu latach, że było mi dane poznać tylu ludzi, z niektórymi moje ścieżki się skrzyżowały na dłużej, z innymi darłem koty... ale niczego nie żałuję.   

niedziela, 13 października 2019

Nagle znalazłem się w... "Czesji"

Karkonosze


2019, październik


Na weekend była w prognozach jak wół piękna pogoda. Czy to już ostatni taki weekend tej jesieni? Miałem dostęp do małego autka więc pozostało tylko wybrać trasę i jechać przed siebie. Okazało się, że nad ranem w niedzielę dojazd w Karkonoszki zajmuje mi ledwo nieco ponad trzy godziny. Nawigacja uparcie prowadziła mnie przez zamkniętą znakiem (ale na szczęście nie fizycznie) drogą poprzez Chełmy. 
Na miejsce startu wybrałem jakoś nigdy nie widzianą przeze mnie miejscowość Borowice, położoną na uboczu głównych tras, pomiędzy Przesieką a Karpaczem. Zaparkowałem obok ośrodka Hottur. Żółty szlak w terenie okazał się raczej czarnym, chociaż jakby jeszcze był w trakcie transformacji lub dojrzewania:
Ścieżka wspina się przez las dolinką Jodłówki, po drodze są bardzo ładne wodospadziki na potoku. Jest to dla mnie nowy odcinek. Po minięciu staw retencyjnego doszedłem do połączenia ze szlakiem niebieskim, znacznie bardziej używanym przez turystów. Na polanie Bronka Czecha zaczyna tak wiać, jakby chciało mnie zatrzymać a przecież miało być ładnie! Robi mi się zimno w ręce i zaczynam już myśleć o wyciągnięciu rękawiczek z plecaka, ale nie! Będę jeszcze (trochę) twardy! Lub chociaż twardawy...
Skręcam na szlak ku Samotni, bo wieki tam nie byłem. To miejsce robi super wrażenie, uwielbiam je, jakby się wchodziło w skalny świat o wiele wyższych gór.

W Samotni otrzymałem wrzątek na kawę, bezpłatnie, co nie jest obecnie częste w schroniskach. Nie siedziałem tam długo, robiło się gwarnie w jadalni bo akurat dużo ludzi wstało na śniadanie. 
Do Strzechy Akademickiej w ogóle nie wchodziłem lecz poszedłem szybko na górę do grzbietu. Pogoda postanowiła jednak wreszcie dopasować się do prognozy. 
Zamiast iść grzbietem a potem na przykład wracać zielono znakowanym, wyremontowanym ponoć ostatnio szlakiem, rzuciłem się na coś większego. Odbijam w stronę "Czesji" (...tak jak "Hesji", no co?). Postanowiłem zajrzeć do Łąkowej Chaty na kufelek. 
 Coś tam się wyłania, ciekawe co to ;-)
Piwo świeżo uwarzone, smak mi nie do końca odpowiada ale co tam. Ważne, że jest.
Nie przedłużam postoju i po wypiciu piwa szybko płacę (60 Kč) i wychodzę na szlak. 
Kieruję kroki do szlaku niebieskiego, który zaprowadzi mnie w dół - Doliną Białej Łaby
Najpierw łagodnie a później coraz stromiej Weberowa Droga opada w głąb doliny. Rowerzyści, którzy chwilę wcześniej mnie minęli, teraz muszą nieść swoje wehikuły i zamieniamy się kolejnością. Z dna doliny podchodzą kolejni czescy turyści - jest piękny dzień i przecież wciąż wcześnie, dopiero około dziesiątej. 
Na stoku Čertovo návrší są widoczne niesamowite skalne wychodnie w postaci płyt. Skojarzyło mi się to jakby spod sudeckiej górki próbował wyleźć taki dajmy na to Kościelec...Jest to tak super widok, że staję co chwila i pstrykam fotki. Nie mówiąc o rozległych gołoborzach, których w Karkonoszach jest sporo połaci. Dlaczego nigdy dotąd tutaj nie dotarłem, głowię się?


Po mojej stronie doliny również robi się ciekawiej, ścieżka mija teraz podobne skalne płyty. Pewnie z tego powodu szlak jest zamykany na zimę. 

Zejście wieńczy dotarcie do Boudy u Bílého Labe:
Chciałem tam coś może zjeść, może wypić, nawet usiadłem na chwilę ale jakoś minęła mi oskoma i poszedłem jednak dalej. Białą Łaba jest już tutaj solidnym potokiem, właśnie przed chwilą została zasilona Czertową strugą.
Nieco powyżej odbija w prawo Naučná stezka Čertova strouha. Doszedłem do wniosku, że mogę jeszcze przejść się tym odcinkiem. Na końcu ścieżki jest pozostałość starej kuźni. Zaskakujący w Karkonoszach krajobraz, jakby tuż-tuż przed chwilą zniknął stąd lodowiec!
To właśnie pozostałości kuźni - po lewej podstawa pod kowadło, po prawej palenisko, pod kijami komora do hartowania.
Na lewym stoku rozpościera się ogromne gołoborze. Widziałem ich już sporo, ale to robi naprawdę wrażenie.
Ważna informacja: nie na każdej mapie jest oznaczony zielony łącznik, który pozwala trawersem stoku Małego Szyszaka dotrzeć do żółtego szlaku, nie cofając się aż pod samą boudę. Z tego łącznikowego szlaku można objąć spojrzeniem zarówno stoki Čertovo návrší (na fotce)  jak i Kozich hrbetów od Železnego vrchu do Krakonosza.
Już dużo nie brakło, jeszcze żeby przejść Hollmanową drogą do boud położonych po czeskiej stronie Przełęczy Karkonoskiej. 
Niestety, nie miałem już czasu i sposobności by odwiedzić któryś z tych gastronomicznych przybytków, chociaż wystawiony tu i ówdzie jadłospis (jídelní lístekkorcił, zapachy również. Tym bardziej nie chciałem podchodzić w bok i pod górę do Odrodzenia, którego sylwetka rysowała się na stoku Małego Szyszaka.
Chciałem już tylko schodzić i wracać do auta, obiecałem bowiem, że będę około osiemnastej i odwiedzimy jeszcze lokale wyborcze.
Trochę marszem, trochę biegiem dotarłem do rozdroża z Drogą Sudecka i potem do cmentarzyka przy niej położonego. Tutaj dopisało mi szczęście - panie wracające z grzybobrania do auta nie odmówiły mojej prośbie o podwiezienie i dzięki temu dwa kilometry szosą zostało mi oszczędzone. Do mojego wozu bojowego pozostało mi tylko przejść niecały kilometr zielonym szlakiem. 
Z tej sudeckiej jednodnióweczki jestem wybitnie zadowolony - dopisała pogoda, widziałem piękne miejsca po raz pierwszy... także bilans wędrowny okazał się mocny, było ok. 1180 metrów przewyższeń. To było piękne siedem godzin w Karkonoszach, jak zwykle zresztą.