piątek, 30 sierpnia 2019

Oszchamacho, moja Góra Szczęścia

Kaukaz


2019, sierpień



Elbrus (Эльбрус). 
Dla mnie stał się jak jego nazwa w mowie kabardyjskiej:  Ιуэщхьэмахуэ  czyli Górą Szczęścia. (Po bałkarsku zaś to Минги тау -  Mingi tau czyli Wieczna Góra). Ale wszystko po kolei.
Za gruzińskimi posterunkami leży szeroka strefa buforowa z tunelem.

(fot. Przemek)
Po wjechaniu z Gruzji na teren pod zarządem Rosji znaleźliśmy się w Północnej Osetii. Jest to republika autonomiczna o swoistej specyfice. Tutaj właśnie znajduje się np niesławny, tak ciężko doświadczony przez terrorystów Biesłan. Widać na drogach dużo wojska i milicji. Milicja ma prawo - i często z niego korzysta - do wyrywkowych rutynowych kontroli, szczególnie upodobali sobie busy a już wyjątkowo na numerach GEO czyli z Gruzji :-) Przez granicę przechodzimy pieszo a nasze bagaże przejeżdżają busem, przeglądane bacznie przez pograniczników.
Radzę nie przyznawać się do znajomości rosyjskiego -  kolega przede mną nieopatrznie odpowiedział "da" na takie pytanie zadane przez mundurowego w budce i następnie musiał opowiadać o sobie, gdzie pracuje, dokąd i skąd jedzie i co będzie robił, gorzej niż przepytywanie na lekcji rosyjskiego. Szczególnie, kiedy zapomniało się słówek przez ostatnie 30 lat ;-) Zatem ja pytany o to samo odpowiedziałem twardo "niet"!

Znów wyszło tak, że mój zespół przedostał się przez granicę całkiem sprawnie... ale następnie czekaliśmy z godzinę na poboczu na pozostałe dwa busy. Ogólnie na tym wyjeździe często na kogoś lub na coś czekałem. Krowy bywały szybsze.
Wreszcie tamte dwa busy doganiają nas...i mijają w pełnym pędzie. Wskakujemy do naszego i zaczynamy ich gonić! Nasz kierowca też ma swój honor, a jak! Tak wciąż wyprzedzając się wzajemnie dojechaliśmy do centrum Władykaukazu. Tutaj część grupy chciała wymienić pieniądze. Władykaukaz to miasto całkiem duże, czas tu jakby zatrzymał się dwie dekady temu.
Minęło już kilka godzin a wciąż byliśmy właściwie na początku trasy, tak geograficznie rzecz biorąc. Przy wyjeżdżaniu z Władykaukazu - znów zonk - dwa busy pojechały gdzieś indziej niż nasz. No i znowu czekamy na poboczu. Potem dalszą drogę spowalnia jeszcze obiad - większość naszej grupy chciała koniecznie coś zjeść w knajpie. Mnie styknęło coś tam przegryzione przy sklepie. Obserwuję transport żywych ryb w kombinowanym aucie:

Monotonię dalszej drogi przerywa tylko granica - wyjeżdżamy z Osetii Północnej aby się dostać do Kabardo-Bałkarii. Granica jest tutaj traktowana całkiem poważnie, mimo, iż z naszego punktu widzenia to jesteśmy przecież wewnątrz Rosji. Kontrola dokumentów, bagaży, lufy kałachów. 
Droga w Kaukaz omija Nalczik, stolicę tej republiki i wcina się długą doliną rzeki Baksan w góry. Dziwną praktyką jest tutaj puszczanie krów samopas, łażą one wszędzie na przykład środkiem drogi.
Pogoda się pogorszyła, nastrój ze zmęczenia trochę również. Późnym popołudniem wjeżdżamy do Terskolu a potem do Azau.
Azau to właściwie jest niewiele więcej niż tylko parking na końcu drogi, kilka hoteli i knajp oraz dolne stacje kolejek: starej kabinowej i nowej gondolowej. 
Trzeba dodać, że z poprzedniego składu z Kazbeka pozostało nas dwanaście osób. Cztery ważne dla grupy postaci niestety nas opuściły. Było mi trochę smutno.
W hotelu dostajemy pokoje i robi się przyjemnie. Wieczorem większość grupy wychodzi na kolację. Ja zaś nalewam sobie pełną wannę gorącej wody i zanurzam się w niej z lubością na kilkadziesiąt minut... 
Oto nasz hotel, raczej trudna uroda architektury:
Następnego dnia przed południem mamy nieco czasu przed wyjechaniem na górę. 
Próbuję nowy image w "pasażu handlowym" czyli budkach z dobrem wszelakim:
Taaak, teraz się czuję stuprocentowym mężczyzną! Rosyjskim mużykiem ;-)

Po południu wjeżdżamy ciągiem kolejek gondolowych na wysokość 3847m npm.
Na szczęście pozostała nam aklimatyzacja z zeszłego tygodnia z Kazbeka. Gdyby nie to, czulibyśmy się znacznie gorzej. Są znane nawet przypadki omdleń na górnej stacji kolejki po szybkim pokonaniu tak dużej różnicy wysokości. 
Pogoda nadal nie rozpieszcza, kiedy podążamy do bazy Prijut Maria. Tworzy ją ostatnie kilka kontenerów położonych ponad innymi (Prijut 11 i 88) na wysokości około 4100m npm. Może ciut więcej, jak zapewnia napis na drzwiach kontenera.
Baza to piękne miejsce:
Na początek otrzymaliśmy kwaterę w koszmarnym, śmierdzącym paliwem baraku. Po naszym buncie okazało się, że jakaś grupa Rosjan powołała się na naszą rezerwację :-D i otrzymała "nasze" miejsca w innym, bardziej przyzwoitym kontenerze. Niekoniecznie trzeźwy zarządzający miejscami w barakach, taki hmm "konsjerż" :-D na szczęście kazał im zwolnić przynależne nam miejsca.
Kącik kuchenny:
(fot. Paweł)
Tu będę spał, jak mrożonka na półce. Właściwie, to było mi raczej gorąco i duszno niż zimno.
A tu będziemy jeść i spędzać czas.
Rano pobiegłem do kibelka. A to ciekawe, Elbrus dziwnym trafem widać właśnie z drogi do sławojki ;-) 
Widoczek w stronę Gruzji
A tu Przemek bawił się kolorkami ;-)
(fot.Przemek)
Ten dzień będzie trudny. Oj, trudny. Polega na...przebywaniu w bazie. Cały dzień gotujemy wodę, jemy liofilizaty i puszki, pijemy, gadamy, czytamy, nudzimy się. W cenie był każdy zadrukowany kawałek papieru.
Ja już w końcu nie mogłem wysiedzieć i poszedłem na spacer jakieś 100 metrów ponad bazę. Zachmurzenie trochę mnie martwiło, ale prognozy na dzień ataku szczytowego były dobre.
Przetrwaliśmy do wieczora. 
Kładziemy się na kilka godzin a nad ranem będziemy się zbierać i wsiadać do ratraka. Tylko Przemek "ratuje honor grupy" i wychodzi pieszo wcześniej. Myślałem wcześniej o tym, żeby się do niego przyłączyć, ale przyznam, że w momencie decyzji nie czułem się na siłach. Kolejny tak aktywny tydzień trochę nadwątlił moje siły. Tego dnia biegałem zbyt często do kibelka. Saturacja też mi nieco spadła i jakoś byłem pełen złych przeczuć. Po prostu bałem się, że w jakimś decydującym momencie zabraknie tego zapasu, stracę siły i wymięknę.
Ratrak jedzie stromo pod górę i trzeba się naprawdę mocno trzymać, żeby nie spaść na innych na wozie. Wywozi nas na wysokość około 4900 m npm w pobliże zepsutego, zasypanego śniegiem starego ratraka.
Tu spotkaliśmy się ze zmarzniętym na kość Przemkiem i póki co całą grupą ruszamy szybko pod górę. Zbyt szybko - jest tu stromo a ja jestem nierozchodzony i jak to się u nas mówi, "zgęziały". Co chwilę łapię z trudem łyk suchego i mroźnego powietrza a nawet mam zawroty głowy. Grupa szybko rozerwała się na części - a to koledze przede mną kilka razy spadły raki, a to tylna część grupy zostawała w tyle. Ja byłem maksymalnie skupiony na swoim oddechu i na tym, żeby nie upaść, ponieważ autentycznie ledwie zipałem. Nasz przewodnik zauważył to i wziął mnie na drugą pozycję, żebym nadawał tempo. 
Ale w grupie to, co dla mnie było ok, to dla innego zbyt wolno a dla jeszcze innego za szybko... Na szczęście po przekroczeniu pewnego punktu przestajemy wreszcie robić wysokość i wychodzimy na trawers wschodniego wierzchołka, jest to wysokość około 5300 m npm. Tutaj idzie się spokojniej, ale zaczyna doskwierać zimno. Był to jedyny raz, kiedy zmarzły mi czubki palców w najgrubszych moich Smartwoolach. Ciekawe, bo przecież byłem już w nich na większym mrozie. Ale widocznie wpływ wysokości robi swoje. 

Ten etap trasy kończy się na przełęczy pomiędzy wierzchołkami Elbrusa. To znaczy nie dokładnie na przełęczy, lecz nieco poniżej, tam gdzie zaczyna się właściwe podejście.
Jest nadal ciemno, więc widać tylko światełka czołówek na stoku ponad nami. Jest tu moment na wypicie gorącej herbaty z termosu, co robię z wielką przyjemnością. Na wschodzie zaczyna się coś jakby różowić.
(Poglądowo zamieszczam zdjęcie tego miejsca już z pełni dnia, kiedy wracaliśmy, więc jest jasno - a naprawdę było całkiem ciemno!)
Tutaj trzeba ostro iść do góry (jakieś 250 metrów w pionie) stromym wznoszącym się trawersem - na zdjęciu tego niestety nie widać, bo brakuje punktów odniesienia w bieli śniegu. Trawers jest zabezpieczony liną poręczową, do której wpinam się karabinkami - jak na ferracie. 
Na dole pod trawersem są kamienie, przed którymi ostrzega przewodnik...i namawia do ostrożności i uwagi. Osoby idące przed nami, zdaje się Rosjanie, wpadają w lekki stupor ze zmęczenia i obaw i dają się wyprzedzić.
Trzeba zdobyć się na tym podejściu na spory wysiłek, bo wpływ wysokości jest tutaj już  znaczny.  Wieje niezbyt silny wiatr, ale wrażenie odczuwanego chłodu jest bardzo silne. Zresztą, widać to po mojej nieszczególnie szczęśliwej minie i sklapniętych oczkach:
Po pokonaniu tego męczącego odcinka czeka nagroda - dalsze podejście grzbietem to wygodna  szeroka ścieżka, łagodnie wznosząca się aż do głównej kulminacji. 
Teraz jak gdyby nigdy nic wschodzi słońce i oświetla scenę. 
Zostaje jeszcze 400 metrów tej promenady do szczytu...
Wychodzę na szczyt wśród kilku osób z naszego zespołu.

JEEEST!!! Nareszcie!
Jest radość, jest wreszcie uśmiech! (Trochę głupawy ale co tam, nie umiem raczej robić selfie).
Jest tak pięknie... że nie wiem jak to opisać. Owszem, widywało się w zimie podobne widoki w Tatrach czy Karkonoszach...ale tutaj to wyższy poziom ekstazy. 
Na wprost nas niższy wierzchołek Elbrusa. Po prawej widać rogatą Uszbę.
Nie mogę się nacieszyć, jak głupi skaczę po szczycie, obściskuję się z innymi zdobywcami. Emocje biorą górę... ronię nawet łezkę wzruszenia. Ale widzę, że Przemek również...my architekci to jednak wrażliwi ludzie som ;-) 
Jest qrwa nieprawdopodobnie cudownie!!
Rosjanie częstują nas Szampanskoje, więc jest toast na dachu Europy!
(mniejsza o dyskusje, czy to Europy, czy nie)
Cień Olbrzyma nad chmurami. Nad czubkiem widać wyraźne "halo". Za to Widma Brockenu na szczęście nie było ;-)
Cała nasza grupa szczęśliwie stanęła tego dnia na szczycie Elbrusa! Wszyscy dali świetnie  radę, więc sukces okazał się zarówno indywidualny jak i grupowy - rzadkie to pozytywne uczucie. 
Robert przyniósł naszą flagę, więc nie omieszkałem prosić o cyknięcie jeszcze jednej foty:
Powoli wracamy, rozsądek mówi, żeby kończyć fiestę. Słońce już wysoko.
Mijamy prących powoli w górę innych amatorów Elbrusa. Schodzę jak nakręcony. 
Mógłbym tak pędzić na sam dół. Robimy jednakże postój na przełęczy. Dalej, po kilkunastu  minutach czeka nas zejście trawersem. Ponoć gdzieś tutaj czasem czuć siarczane fumarole. Ale nie dzisiaj.
Jest totalnie lajtowo, jak na tatrzańskiej polance w zimie,a to przecież nadal jakieś 5000...

Schodzimy na luzie do miejsca, skąd można zjechać ratrakiem. Tutaj nasza grupka zostaje poddana kuszeniu - zjeżdżać za parę rubli czy schodzić? Prawdziwi twardziele nie wymiękają i schodzą dalej pieszo! ;-)
(fot. Przemek)
Piotrek, Paweł, Przemek, Sławek, Robert i ja schodzimy na nóżkach. Reszta grupy zjeżdża do bazy. 
Dziwnym trafem mam tutaj niezapomniane spotkania z podchodzącymi ludźmi. 
Z wszystkimi wymieniam kilka zdań. Słyszę ciekawe historie, które pozostaną dla mnie wspomnieniem.
Siadam sobie na Skałach Pastuchowa, a jak:
(fot.Przemek)
Mamy czas i luz. Ten dzień jest cudowny! 
Schodzimy sobie dalej w luźnym tempie. Czemu te chmurki tak przeszkadzają? Sio!
Jeszcze kilka ratraków mija nas po drodze na stoku. 
Nasza wędrówka ma kres w barakach bazy, gdzie czeka na nas większa część grupy. Przebieram się i pakuję na nowo, zajmuje to jakiś czas i wreszcie kończymy nasz pobyt w tym jakże gościnnym kontenerze.
Cóż, schodzimy do stacji kolejki.
Tutaj jest ta brzydka strona Elbrusa - parking ratraków i skuterów śnieżnych, spaliny i ropa naftowa...a także takie zjawiska: 
My wszystkie śmieci znosimy ze sobą w wielkim worze. 
Podróż kończy się w gondoli... a raczej w pokoju hotelu Szecherezada, dokąd wracamy. 
Wieczór...cóż, na szczęście Przemek ogarnął jakimś cudem miejscowy bimber, bo inaczej byłoby nam smutno.

Pozostał nam jeszcze jeden dzień "zapasowy", na wypadek paskudnej pogody. Dzięki temu mogliśmy przeżyć jeszcze jedną fajną wycieczkę. Musiałem jednakowoż wyciągnąć nieco rubelków z karty. Jakimś dezelem pojechaliśmy do Terskolu na Polanę Czeget.  
Można tutaj wskoczyć na pokład wyciągu, który w dwóch piętrach wywozi nas z poziomu 2100 na wysokość 3000 m npm. Stąd wyruszyliśmy na wycieczkę na pośredni szczyt masywu Czegetu, wg mapy.cz: Azaugichechegetkara. Ale mówmy w skrócie, Czeget.
Warunki są tu jakby tatrzańskie, tyle, że ten kilometr wyżej. Wycieczka trwała około godzinki w jedną stronę. Ostatnie podejście na szczyt.
Na szczycie atmosfera piknikowa. A to około 3,5 tysiąca metrów npm.

Za nami widok na pograniczne czterotysięczniki - po lewej Donguzorun a po prawej Nakratau.
A przed nami...
Widoczek na Elbrus - bomba! Dobra okazja do upamiętnienia.
Zbliżenie zachodniego wierzchołka. Tam byłem! - aż chce się zawołać.  Zbliżenie w dużym skrócie podejścia/zejścia - na dole po lewej stacja kolejki, potem Prijut 11, powyżej rozjeżdżona przez ratraki trasa i u góry Skały Pastuchowa w kształcie odwróconej litery "L".
Powrót odbywa się tą samą drogą, ale zatrzymujemy się z Przemkiem na piwko Nalczik na stacji pośredniej (ok. 2700m npm).
Marzyłem o tej chwili - zimne piwko z taakim widokiem ;-)
Tutaj nastąpi już zakończenie i pożegnanie z Elbrusem. Dalsze zdarzenia nie były już istotne z punktu widzenia tematyki bloga. :-) 
Zastanawiam się jeszcze nad pokazaniem naszej drogi powrotnej i Tbilisi.