niedziela, 17 lipca 1988

Bieszczady w dłuugie zasłużone wakacje

Bieszczady


1988, lipiec




(pocztówka KAW fot.M.Wideryński, zbiory własne)

Koniec liceum, zdana matura, zdane egzaminy na studia, należy się wyjazd pod namioty w 
nieznane! W Bieszczady pojechaliśmy mocną siedmioosobową ekipą. 
Dojazd ze stacji Poznań Główny trwał bez mała dobę - wsiadaliśmy do pociągu około dwudziestej, potem Przemyśl, przesiadka na pociąg jadący jakieś 30-35 kilometrów przez ZSRR pod nadzorem radzieckich pograniczników (dreszczyk emocji). 
W Zagórzu koło Sanoka znów przesiadka na krótki pociąg docelowo do Komańczy. 
Wysiedliśmy chyba w Komańczy-Letnisko i idąc szosą znaleźliśmy możliwość rozbicia naszych dwóch namiotów koło jakiegoś gospodarstwa.


Kolacja gotowana na kocherach spirytusowych - każdy niósł swoją butelkę denaturatu, chyba oprócz Pawła, który miał rosyjskiego benzynowego prymusa. O, takiego jak ten:
(fot.A.Rogala)

Następnego dnia jeszcze odwiedziny w klasztorze Nazaretanek:


I nasza pierwsza trasa - przejście przez Prełuki do Duszatyna na pole namiotowe. Nie jest to długi odcinek, jednak dla mało rozchodzonych młodych ludzi był wystarczający. Ciężaru ówczesnych konserw, namiotów i innego sprzętu nie ma co porównywać z obecnym...Choćby materac do spania, miałem taki "plażowy" ciężki, gumowy, można by na nim popłynąć do Szwecji 😁. 

Kolejka bieszczadzka wtedy kursowała aż do Rzepedzi, a co istotne woziła ze sobą wagon sklepowy. 
Trzeba było wykazać się punktualnością i refleksem, żeby zrobić szybko niezbędne zakupy, między innymi wielkie okrągłe chleby, które były podstawą naszego wyżywienia.
Obecnie bród przez Osławę jest wyłożony równymi betonowymi płytami, wtedy trzeba było przejechać sprawnie bez zatrzymywania się, w dobrym tempie i to po lekkim łuku, więc byłem świadkiem dwu-trzykrotnie, kiedy samochody osobowe turystów utknęły na środku nurtu i trzeba było sprowadzać ciągnik i wyciągać ich z rzeki. Przy holowaniu dochodziło do uszkodzeń tych aut, rozerwane blachy, powgniatane progi...

My w każdym razie, na luzie, robimy sobie wycieczkę na Chryszczatą /998/ po drodze odwiedzając rezerwat jeziorek osuwiskowych Zwiezło.

Potem mam lekki zator myślowy, ale sądzę, ze przejechaliśmy kolejką do Cisnej i przeszliśmy pozaszlakowo stokówką do Smereka a stamtąd szosą
 do Wetliny na pole namiotowe w Starym Siole i stamtąd jest to zdjęcie: 
Cztery osoby pozują, jedna robi zdjęcie, jedna pewnie poszła po wodę a tylko jedna rozkłada namiot 😁. Potok Wetlina w okolicach Smreka:
(pocztówka KAW, fot.M.Raczkowski, zbiory własne)
Ze Starego Sioła klasycznie weszliśmy na Przełęcz Orłowicza.


(pocztówka KAW, fot.M.Raczkowski, zbiory własne)

Przez Połoninę Wetlińską  - Roh/1255/ i Chatkę Puchatka przechodzimy do Brzegów czyli Berehów. Tam czeka nas znów rozstawianie naszych "domków przenośnych", zupełnie jak na tej widokówce:
(pocztówka lata siedemdziesiąte, fotopolska)


Kolejnego dnia wędrówki wychodzimy na Połoninę Caryńską /1297/.
(pocztówka KAW, fot.M.Raczkowski, zbiory własne)
Podejście mnie rozłożyło na łopatki :-D




Uchowała się u mnie niewysłana pocztówka z epoki i to właśnie zakupiona w czasie tego wyjazdu:
(pocztówka KAW, fot.M.Wideryński 1987 zbiory własne)
Dalej oczywiście zeszliśmy do Ustrzyk Górnych i poszliśmy na pole namiotowe położone nad potokiem Wołosaty, chyba trochę w dół potoku od wsi.

Tutaj spędziliśmy kilka dni robiąc z pewnością tę udokumentowaną zdjęciem wycieczkę na Tarnicę /1346/

Wtedy jeszcze można było przejść legalnie szlakiem nie tylko przez szczyt Krzemienia /1335/, ale i przez całą jego grań:
(pocztówka KAW, fot.W.Łapiński, zbiory własne) 
(pocztówka KAW, fot.R.Borowy, zbiory własne) 
Następnie zrobiliśmy pętlę przez Halicz /1333/ i Rozsypaniec /1280/:


(pocztówka KAW, fot.R.Borowy, zbiory własne)
do Przełęczy Bukowskiej. No i potem ten strasznie dłużący się powrót szosą przez Wołosate do U.G.

Jestem pewien, że wtedy również byliśmy na Rawkach i w schronisku (bacówce) Pod Małą Rawką.
(pocztówka z lat osiemdziesiątych, fotopolska)

Oczywiście życie obozowe pod namiotem miało swoje cienie i blaski. O kuchence benzynowej już pisałem, ale podstawą u mnie był raczej kocher spirytusowy. Jego rozpalanie to też zawsze były przeboje, bo często nalało się za dużo denaturatu i wtedy ogień buchał na wszystkie strony, zgasić po zagotowaniu wody lub dania było trudno, bo albo trzeba było potężnie dmuchnąć albo rzucić precyzyjnie na palnik wieczko, ale nadmiar denaturatu i tak od gorąca odparowywał. A jak nalało się za mało, to w trakcie gotowania ogień gasł i trzeba było trochę odczekać aż palnik ostygnie, zanim dolało się nową porcję 😢. (Potem po kilku latach mój kocher przejechałem samochodem na campingu...)
Co myśmy pichcili na te obiady nie pamiętam, chyba nie było to wtedy zbyt istotne, kupowało się jakąś puszkę albo słoik i tyle.
Raz udało mi się zrobić super mądrą rzecz - mianowicie zacząłem kroić chleb na kolację dla grupy na...materacu dmuchanym, na którym siedziałem 😁. Oczywiście skończyło się to na pierwszej skibce i pierwszej dziurze w materacu 😆.

To był bardzo fajny i ważny dla mnie wyjazd w Bieszczady, na długo mi zapadł w pamięć i polubiłem ten sposób chodzenia i te rejony. Przedtem jeździłem głównie w Tatry i to w stylu stacjonarnym.