wtorek, 1 października 1991

Zgubne skutki imprezowania

Góry Bardzkie+Góry Sowie


1991, październik



Nie jestem pewien daty tego wypadu. Ale była to z dużym prawdopodobieństwem jesień. 
Umówiliśmy się we dwóch z Pawłem.
Zaraz na początku wyjazdu zostawiłem na dworcu pkp w Poznaniu niedawno otrzymane w prezencie poncho przeciwdeszczowe.
Pojechaliśmy wczesnym porannym pociągiem do Barda Śląskiego i tam zaczęła się ta wycieczka. Niestety, nie posiadam zdjęć, wtedy mało do tego przywiązywało się wagę a poza tym wiązało się z pójściem do sklepu po film, precyzyjnym zakładaniem filmu po ciemku, potem wywoływaniem, no ogólnie same problemy. 
Na dodatek trzeba było - niestety czy stety - myśleć przy foceniu, bo zdjęć było tylko najwyżej 36 (lub nawet mniej bo były krótsze klisze po 24).

No, nic. Było, minęło. Zaczynamy jako się rzekło ze stacyjki Bardo Śląskie i dalej jakoś chyba nie po szlaku, tylko gdzieś wzdłuż rzeki (?), w każdym razie po jakimś czasie lądujemy na Młynarzu i wędrujemy dalej szlakiem czerwonym. Z przejścia tego nie zachowały się w mojej pamięci prawie żadne wspomnienia.
Pamiętam za to zdziwienie ogromem twierdzy Srebrna Góra, szlak prowadzi wzdłuż fosy a potem doliczając jeszcze fort i baterie na Chochołach idzie się przy tych obiektach około 2,5 km! 

Po 24 kilometrach wyszliśmy na szosę na Przełęczy Woliborskiej. To chwilowa ulga.
Dalszy odcinek przez Kalenicę i Słoneczną wypadł mi z pamięci, pewnie byliśmy już solidnie zmęczeni. 
Na wieczór po około 32 kilometrowej trasie wychodzimy w końcu na Przełęcz Jugowską - jakoś przegapiliśmy odbicie szlaku w lewo na schronisko. 
Wyczerpani i zdezorientowani chodzimy po szosie, raz w jedną raz w drugą stronę w poszukiwaniu schroniska...Na szczęście domyśliliśmy się kierunku i cofnęliśmy się szlakiem te czterysta metrów do Zygmuntówki:

 (fot. K. Sawicz, dolny-slask.org.pl)
(Wygląd schroniska z połowy lat osiemdziesiątych.)
W schronisku mały zonk - mimo, że jest mocno po sezonie to jakaś ekipa zajęła wszystkie miejsca i imprezuje na całego. Zrezygnowani ale w nadziei na jakieś rozwiązanie zaczynamy gadać z ówczesnym gospodarzem. Okazuje się, że również jest z Wlkp, konkretnie z Leszna. Pozwala nam spać w swojej kanciapie jako krajanom w pewnym sensie.
Przyłączamy się do imprezy ze swoimi napojami. Trochę jedzą, lulki palą a przede wszystkim chleją...Może wszystko nie skończyłoby się tak źle, może skończyłoby się tak czy inaczej, ale faktem jest, że kolega miał ze sobą na dob(p)icie jakiś truskawkowy (!) napój alko. Po tym było mi już naprawdę wszystko jedno...
Rano budzę się  w stanie kac hiper-gigant.

W gardle Sahara, na dodatek ten smród ćmików...
Po kilku próbach ogarnięcia się doszliśmy do zgodnego wniosku, że Wielka Sowa na dziś to jest dla nas zbyt wielkie wyzwanie.
Dajemy ledwo co radę turlać się w dół zieloną ścieżką do Jugowa
Na dodatek tych nieszczęść z pięknych gór wchodzimy w postindustrialny krajobraz, widać walące się obiekty kopalni czy innych zakładów przemysłowych.
(fot.googlemaps)
(fot.googlemaps)
(fot.googlemaps)
Dolinką zeszliśmy do Ludwikowic Kłodzkich, gdzie pakujemy się do powolnego składu jadącego przez wiadukty i tunele do Wałbrzycha.
Niestety pociąg wysadził nas na stacji Wałbrzych Główny, czyli daleko od centrum. Na szczęście z tego wygwizdowa zawiózł nas autobus. Może to był taki Ikarus?
(Marcin Stiasny dolny-slask.org.pl)
Zwiedziliśmy śródmieście Wałbrzycha, Rynek i okolice
(album1994 A. Masłowski, A. Protasiuk dolny-slask.org.pl)
i dalej nie pamiętam, czy wracaliśmy na wariata z powrotem na ten odległy Wałbrzych Główny, czy zorientowaliśmy się w sytuacji i poszliśmy jednak na Wałbrzych Miasto?

W każdym razie wyjazd miał miejsce ale na Wielką Sowę wszedłem dopiero po latach ponad piętnastu w... 2007 roku.