piątek, 30 sierpnia 2019

Oszchamacho, moja Góra Szczęścia

Kaukaz


2019, sierpień



Elbrus (Эльбрус). 
Dla mnie stał się jak jego nazwa w mowie kabardyjskiej:  Ιуэщхьэмахуэ  czyli Górą Szczęścia. (Po bałkarsku zaś to Минги тау -  Mingi tau czyli Wieczna Góra). Ale wszystko po kolei.
Za gruzińskimi posterunkami leży szeroka strefa buforowa z tunelem.

(fot. Przemek)
Po wjechaniu z Gruzji na teren pod zarządem Rosji znaleźliśmy się w Północnej Osetii. Jest to republika autonomiczna o swoistej specyfice. Tutaj właśnie znajduje się np niesławny, tak ciężko doświadczony przez terrorystów Biesłan. Widać na drogach dużo wojska i milicji. Milicja ma prawo - i często z niego korzysta - do wyrywkowych rutynowych kontroli, szczególnie upodobali sobie busy a już wyjątkowo na numerach GEO czyli z Gruzji :-) Przez granicę przechodzimy pieszo a nasze bagaże przejeżdżają busem, przeglądane bacznie przez pograniczników.
Radzę nie przyznawać się do znajomości rosyjskiego -  kolega przede mną nieopatrznie odpowiedział "da" na takie pytanie zadane przez mundurowego w budce i następnie musiał opowiadać o sobie, gdzie pracuje, dokąd i skąd jedzie i co będzie robił, gorzej niż przepytywanie na lekcji rosyjskiego. Szczególnie, kiedy zapomniało się słówek przez ostatnie 30 lat ;-) Zatem ja pytany o to samo odpowiedziałem twardo "niet"!

Znów wyszło tak, że mój zespół przedostał się przez granicę całkiem sprawnie... ale następnie czekaliśmy z godzinę na poboczu na pozostałe dwa busy. Ogólnie na tym wyjeździe często na kogoś lub na coś czekałem. Krowy bywały szybsze.
Wreszcie tamte dwa busy doganiają nas...i mijają w pełnym pędzie. Wskakujemy do naszego i zaczynamy ich gonić! Nasz kierowca też ma swój honor, a jak! Tak wciąż wyprzedzając się wzajemnie dojechaliśmy do centrum Władykaukazu. Tutaj część grupy chciała wymienić pieniądze. Władykaukaz to miasto całkiem duże, czas tu jakby zatrzymał się dwie dekady temu.
Minęło już kilka godzin a wciąż byliśmy właściwie na początku trasy, tak geograficznie rzecz biorąc. Przy wyjeżdżaniu z Władykaukazu - znów zonk - dwa busy pojechały gdzieś indziej niż nasz. No i znowu czekamy na poboczu. Potem dalszą drogę spowalnia jeszcze obiad - większość naszej grupy chciała koniecznie coś zjeść w knajpie. Mnie styknęło coś tam przegryzione przy sklepie. Obserwuję transport żywych ryb w kombinowanym aucie:

Monotonię dalszej drogi przerywa tylko granica - wyjeżdżamy z Osetii Północnej aby się dostać do Kabardo-Bałkarii. Granica jest tutaj traktowana całkiem poważnie, mimo, iż z naszego punktu widzenia to jesteśmy przecież wewnątrz Rosji. Kontrola dokumentów, bagaży, lufy kałachów. 
Droga w Kaukaz omija Nalczik, stolicę tej republiki i wcina się długą doliną rzeki Baksan w góry. Dziwną praktyką jest tutaj puszczanie krów samopas, łażą one wszędzie na przykład środkiem drogi.
Pogoda się pogorszyła, nastrój ze zmęczenia trochę również. Późnym popołudniem wjeżdżamy do Terskolu a potem do Azau.
Azau to właściwie jest niewiele więcej niż tylko parking na końcu drogi, kilka hoteli i knajp oraz dolne stacje kolejek: starej kabinowej i nowej gondolowej. 
Trzeba dodać, że z poprzedniego składu z Kazbeka pozostało nas dwanaście osób. Cztery ważne dla grupy postaci niestety nas opuściły. Było mi trochę smutno.
W hotelu dostajemy pokoje i robi się przyjemnie. Wieczorem większość grupy wychodzi na kolację. Ja zaś nalewam sobie pełną wannę gorącej wody i zanurzam się w niej z lubością na kilkadziesiąt minut... 
Oto nasz hotel, raczej trudna uroda architektury:
Następnego dnia przed południem mamy nieco czasu przed wyjechaniem na górę. 
Próbuję nowy image w "pasażu handlowym" czyli budkach z dobrem wszelakim:
Taaak, teraz się czuję stuprocentowym mężczyzną! Rosyjskim mużykiem ;-)

Po południu wjeżdżamy ciągiem kolejek gondolowych na wysokość 3847m npm.
Na szczęście pozostała nam aklimatyzacja z zeszłego tygodnia z Kazbeka. Gdyby nie to, czulibyśmy się znacznie gorzej. Są znane nawet przypadki omdleń na górnej stacji kolejki po szybkim pokonaniu tak dużej różnicy wysokości. 
Pogoda nadal nie rozpieszcza, kiedy podążamy do bazy Prijut Maria. Tworzy ją ostatnie kilka kontenerów położonych ponad innymi (Prijut 11 i 88) na wysokości około 4100m npm. Może ciut więcej, jak zapewnia napis na drzwiach kontenera.
Baza to piękne miejsce:
Na początek otrzymaliśmy kwaterę w koszmarnym, śmierdzącym paliwem baraku. Po naszym buncie okazało się, że jakaś grupa Rosjan powołała się na naszą rezerwację :-D i otrzymała "nasze" miejsca w innym, bardziej przyzwoitym kontenerze. Niekoniecznie trzeźwy zarządzający miejscami w barakach, taki hmm "konsjerż" :-D na szczęście kazał im zwolnić przynależne nam miejsca.
Kącik kuchenny:
(fot. Paweł)
Tu będę spał, jak mrożonka na półce. Właściwie, to było mi raczej gorąco i duszno niż zimno.
A tu będziemy jeść i spędzać czas.
Rano pobiegłem do kibelka. A to ciekawe, Elbrus dziwnym trafem widać właśnie z drogi do sławojki ;-) 
Widoczek w stronę Gruzji
A tu Przemek bawił się kolorkami ;-)
(fot.Przemek)
Ten dzień będzie trudny. Oj, trudny. Polega na...przebywaniu w bazie. Cały dzień gotujemy wodę, jemy liofilizaty i puszki, pijemy, gadamy, czytamy, nudzimy się. W cenie był każdy zadrukowany kawałek papieru.
Ja już w końcu nie mogłem wysiedzieć i poszedłem na spacer jakieś 100 metrów ponad bazę. Zachmurzenie trochę mnie martwiło, ale prognozy na dzień ataku szczytowego były dobre.
Przetrwaliśmy do wieczora. 
Kładziemy się na kilka godzin a nad ranem będziemy się zbierać i wsiadać do ratraka. Tylko Przemek "ratuje honor grupy" i wychodzi pieszo wcześniej. Myślałem wcześniej o tym, żeby się do niego przyłączyć, ale przyznam, że w momencie decyzji nie czułem się na siłach. Kolejny tak aktywny tydzień trochę nadwątlił moje siły. Tego dnia biegałem zbyt często do kibelka. Saturacja też mi nieco spadła i jakoś byłem pełen złych przeczuć. Po prostu bałem się, że w jakimś decydującym momencie zabraknie tego zapasu, stracę siły i wymięknę.
Ratrak jedzie stromo pod górę i trzeba się naprawdę mocno trzymać, żeby nie spaść na innych na wozie. Wywozi nas na wysokość około 4900 m npm w pobliże zepsutego, zasypanego śniegiem starego ratraka.
Tu spotkaliśmy się ze zmarzniętym na kość Przemkiem i póki co całą grupą ruszamy szybko pod górę. Zbyt szybko - jest tu stromo a ja jestem nierozchodzony i jak to się u nas mówi, "zgęziały". Co chwilę łapię z trudem łyk suchego i mroźnego powietrza a nawet mam zawroty głowy. Grupa szybko rozerwała się na części - a to koledze przede mną kilka razy spadły raki, a to tylna część grupy zostawała w tyle. Ja byłem maksymalnie skupiony na swoim oddechu i na tym, żeby nie upaść, ponieważ autentycznie ledwie zipałem. Nasz przewodnik zauważył to i wziął mnie na drugą pozycję, żebym nadawał tempo. 
Ale w grupie to, co dla mnie było ok, to dla innego zbyt wolno a dla jeszcze innego za szybko... Na szczęście po przekroczeniu pewnego punktu przestajemy wreszcie robić wysokość i wychodzimy na trawers wschodniego wierzchołka, jest to wysokość około 5300 m npm. Tutaj idzie się spokojniej, ale zaczyna doskwierać zimno. Był to jedyny raz, kiedy zmarzły mi czubki palców w najgrubszych moich Smartwoolach. Ciekawe, bo przecież byłem już w nich na większym mrozie. Ale widocznie wpływ wysokości robi swoje. 

Ten etap trasy kończy się na przełęczy pomiędzy wierzchołkami Elbrusa. To znaczy nie dokładnie na przełęczy, lecz nieco poniżej, tam gdzie zaczyna się właściwe podejście.
Jest nadal ciemno, więc widać tylko światełka czołówek na stoku ponad nami. Jest tu moment na wypicie gorącej herbaty z termosu, co robię z wielką przyjemnością. Na wschodzie zaczyna się coś jakby różowić.
(Poglądowo zamieszczam zdjęcie tego miejsca już z pełni dnia, kiedy wracaliśmy, więc jest jasno - a naprawdę było całkiem ciemno!)
Tutaj trzeba ostro iść do góry (jakieś 250 metrów w pionie) stromym wznoszącym się trawersem - na zdjęciu tego niestety nie widać, bo brakuje punktów odniesienia w bieli śniegu. Trawers jest zabezpieczony liną poręczową, do której wpinam się karabinkami - jak na ferracie. 
Na dole pod trawersem są kamienie, przed którymi ostrzega przewodnik...i namawia do ostrożności i uwagi. Osoby idące przed nami, zdaje się Rosjanie, wpadają w lekki stupor ze zmęczenia i obaw i dają się wyprzedzić.
Trzeba zdobyć się na tym podejściu na spory wysiłek, bo wpływ wysokości jest tutaj już  znaczny.  Wieje niezbyt silny wiatr, ale wrażenie odczuwanego chłodu jest bardzo silne. Zresztą, widać to po mojej nieszczególnie szczęśliwej minie i sklapniętych oczkach:
Po pokonaniu tego męczącego odcinka czeka nagroda - dalsze podejście grzbietem to wygodna  szeroka ścieżka, łagodnie wznosząca się aż do głównej kulminacji. 
Teraz jak gdyby nigdy nic wschodzi słońce i oświetla scenę. 
Zostaje jeszcze 400 metrów tej promenady do szczytu...
Wychodzę na szczyt wśród kilku osób z naszego zespołu.

JEEEST!!! Nareszcie!
Jest radość, jest wreszcie uśmiech! (Trochę głupawy ale co tam, nie umiem raczej robić selfie).
Jest tak pięknie... że nie wiem jak to opisać. Owszem, widywało się w zimie podobne widoki w Tatrach czy Karkonoszach...ale tutaj to wyższy poziom ekstazy. 
Na wprost nas niższy wierzchołek Elbrusa. Po prawej widać rogatą Uszbę.
Nie mogę się nacieszyć, jak głupi skaczę po szczycie, obściskuję się z innymi zdobywcami. Emocje biorą górę... ronię nawet łezkę wzruszenia. Ale widzę, że Przemek również...my architekci to jednak wrażliwi ludzie som ;-) 
Jest qrwa nieprawdopodobnie cudownie!!
Rosjanie częstują nas Szampanskoje, więc jest toast na dachu Europy!
(mniejsza o dyskusje, czy to Europy, czy nie)
Cień Olbrzyma nad chmurami. Nad czubkiem widać wyraźne "halo". Za to Widma Brockenu na szczęście nie było ;-)
Cała nasza grupa szczęśliwie stanęła tego dnia na szczycie Elbrusa! Wszyscy dali świetnie  radę, więc sukces okazał się zarówno indywidualny jak i grupowy - rzadkie to pozytywne uczucie. 
Robert przyniósł naszą flagę, więc nie omieszkałem prosić o cyknięcie jeszcze jednej foty:
Powoli wracamy, rozsądek mówi, żeby kończyć fiestę. Słońce już wysoko.
Mijamy prących powoli w górę innych amatorów Elbrusa. Schodzę jak nakręcony. 
Mógłbym tak pędzić na sam dół. Robimy jednakże postój na przełęczy. Dalej, po kilkunastu  minutach czeka nas zejście trawersem. Ponoć gdzieś tutaj czasem czuć siarczane fumarole. Ale nie dzisiaj.
Jest totalnie lajtowo, jak na tatrzańskiej polance w zimie,a to przecież nadal jakieś 5000...

Schodzimy na luzie do miejsca, skąd można zjechać ratrakiem. Tutaj nasza grupka zostaje poddana kuszeniu - zjeżdżać za parę rubli czy schodzić? Prawdziwi twardziele nie wymiękają i schodzą dalej pieszo! ;-)
(fot. Przemek)
Piotrek, Paweł, Przemek, Sławek, Robert i ja schodzimy na nóżkach. Reszta grupy zjeżdża do bazy. 
Dziwnym trafem mam tutaj niezapomniane spotkania z podchodzącymi ludźmi. 
Z wszystkimi wymieniam kilka zdań. Słyszę ciekawe historie, które pozostaną dla mnie wspomnieniem.
Siadam sobie na Skałach Pastuchowa, a jak:
(fot.Przemek)
Mamy czas i luz. Ten dzień jest cudowny! 
Schodzimy sobie dalej w luźnym tempie. Czemu te chmurki tak przeszkadzają? Sio!
Jeszcze kilka ratraków mija nas po drodze na stoku. 
Nasza wędrówka ma kres w barakach bazy, gdzie czeka na nas większa część grupy. Przebieram się i pakuję na nowo, zajmuje to jakiś czas i wreszcie kończymy nasz pobyt w tym jakże gościnnym kontenerze.
Cóż, schodzimy do stacji kolejki.
Tutaj jest ta brzydka strona Elbrusa - parking ratraków i skuterów śnieżnych, spaliny i ropa naftowa...a także takie zjawiska: 
My wszystkie śmieci znosimy ze sobą w wielkim worze. 
Podróż kończy się w gondoli... a raczej w pokoju hotelu Szecherezada, dokąd wracamy. 
Wieczór...cóż, na szczęście Przemek ogarnął jakimś cudem miejscowy bimber, bo inaczej byłoby nam smutno.

Pozostał nam jeszcze jeden dzień "zapasowy", na wypadek paskudnej pogody. Dzięki temu mogliśmy przeżyć jeszcze jedną fajną wycieczkę. Musiałem jednakowoż wyciągnąć nieco rubelków z karty. Jakimś dezelem pojechaliśmy do Terskolu na Polanę Czeget.  
Można tutaj wskoczyć na pokład wyciągu, który w dwóch piętrach wywozi nas z poziomu 2100 na wysokość 3000 m npm. Stąd wyruszyliśmy na wycieczkę na pośredni szczyt masywu Czegetu, wg mapy.cz: Azaugichechegetkara. Ale mówmy w skrócie, Czeget.
Warunki są tu jakby tatrzańskie, tyle, że ten kilometr wyżej. Wycieczka trwała około godzinki w jedną stronę. Ostatnie podejście na szczyt.
Na szczycie atmosfera piknikowa. A to około 3,5 tysiąca metrów npm.

Za nami widok na pograniczne czterotysięczniki - po lewej Donguzorun a po prawej Nakratau.
A przed nami...
Widoczek na Elbrus - bomba! Dobra okazja do upamiętnienia.
Zbliżenie zachodniego wierzchołka. Tam byłem! - aż chce się zawołać.  Zbliżenie w dużym skrócie podejścia/zejścia - na dole po lewej stacja kolejki, potem Prijut 11, powyżej rozjeżdżona przez ratraki trasa i u góry Skały Pastuchowa w kształcie odwróconej litery "L".
Powrót odbywa się tą samą drogą, ale zatrzymujemy się z Przemkiem na piwko Nalczik na stacji pośredniej (ok. 2700m npm).
Marzyłem o tej chwili - zimne piwko z taakim widokiem ;-)
Tutaj nastąpi już zakończenie i pożegnanie z Elbrusem. Dalsze zdarzenia nie były już istotne z punktu widzenia tematyki bloga. :-) 
Zastanawiam się jeszcze nad pokazaniem naszej drogi powrotnej i Tbilisi. 

piątek, 23 sierpnia 2019

Mqinvartsveri czyli Lodowy...ale wszyscy i tak mówią Kazbek.

Kaukaz


2019, sierpień



მყინვარწვერი - gruziński zapis nazwy tego honornego szczytu. 

Pojawiła się w moim życiu kolejna smuga cienia, w którą miałem wkroczyć w te wakacje. Pytanie, jak to zrobić - z podkulonym ogonem i rezygnacją... czy z przytupem? 
Po zeszłorocznych doświadczeniach byłem już pewny, że chcę znowu znaleźć się TAM.
Tam wysoko, w górach innych niż te bliskie i niewysokie, znane mi z częstych pobytów... w górach z wiecznym śniegiem, lodem, groźnych, niedostępnych...

W ten sposób urodził się plan "5k na 50kę". Wybór był niby spory, lecz po zastanowieniu i odrzuceniu innych pomysłów padł na Kaukaz. Tyle się przecież nasłuchałem o Gruzji, jej gościnnych mieszkańcach, wspaniałym jedzeniu, and last but not least alkoholach itd...
Po załatwieniu spraw formalnych i przeglądzie sprzętu, po zakupie brakujących wiktuałów i kilku gadżetów mogłem już znaleźć się pewnego baardzo wczesnego ranka w samolocie lecącym do... Kijowa.  
Na lotnisku spędziłem kilka nudnych godzin i "już za chwilę" byłem w kolejnym samolocie - docelowo do Tbilisi.
Przez te perygrynacje i zmianę czasu (+2h) zrobiło się popołudnie. A dopiero zaczynaliśmy nasz trip... w góry. 
Droga w Gruzji to jest inna galaktyka. Jedziesz, wpadasz w dziury, wyprzedasz na czwartego, potem nagle hamujesz, wbijasz się w potok aut, wyprzedzają ciebie, przyspieszasz i tak w kółko. 
Pierwszy postój mieliśmy w jakimś niby to zabytkowym miejscu (Ananuri), ale przyznam, że mnie bardziej urzekło zimne piwo w pobliskim sklepiku :-)
Ale za to ten zalew w dolinie był piękny - Żinvali na rzece Aragvi

W rezultacie tej rozwleczonej podróży w Stepansmindzie znaleźliśmy się późnym wieczorem. Zdążyłem tylko zjeść kolację (pyszną! chaczapuri i pomidory) i paść do wyrka.
Rano okazało się, ze jesteśmy w całkiem fajnym miejscu z widoczkiem w stronę naszej góry. Szczyty jednakże tonęły w chmurach. Zresztą góry były wszędzie!
Ten niepozorny kościółek okazał się być jednym z symboli Gruzji mianowicie czternastowiecznym klasztorem Świętej Trójcy.
Po spakowaniu się w wory wrzuciliśmy majdan na mikrobusy i pojechaliśmy jeszcze do miasteczka, ponieważ część grupy chciała pożyczyć część potrzebnego sprzętu. 
Ja miałem wszystko własne, chociaż stare i mocno używane, można też powiedzieć, że miałem najtańszy szpej, buty i ubrania z całej szesnastoosobowej grupy :-) Królowały tu nieużywane zamberlany, la sportivy i tym podobne piękne buciki.
Auta zawiozły nas do punktu startu - na parking położony ponad Gergeti na wysokości ok. 2150m npm, niedaleko wspomnianego wcześniej zabytkowego monastyru.
W tym momencie można powiedzieć, że nasz wyjazd nie miał charakteru 100% trekkingu z plecakami. Ciężkie plecaki/worki transportowe zostały załadowane na grzbiety niestrudzonych mułów, które miały je zanieść do bazy. Model wycieczki miał zatem w miarę możliwości ułatwić wejście jak największej ilości uczestników. Dla mnie to również było dobre podejście, nie mam na tyle wiedzy i doświadczenia, żeby samemu pchać się w tego rodzaju góry. Zresztą może to nie jest nawet kwestia doświadczenia, lecz czułem się pewniej z przewodnikiem.


Komfortowo z lekkimi plecakami zaczęliśmy podchodzić na pierwszy stok, pierwszą naszą ścieżką. Nie miała to być szczególnie ciężka ani długa trasa, tym niemniej trzeba się rozchodzić i podejść te 900 metrów. 
Za nami pozostaje Stepansminda i widoczny naprzeciwko czterotysięcznik Shan.
 Koniki tymczasem robią swoją robotę :-)
Po wyjściu na Przełęcz Sabertse idzie się znacznie łagodniej... ale już po kamieniach a nie po miłej trawce, trochę to wygląda jak w tatrzańskiej Dolinie Pańszczycy ;-) Niestety, w tym momencie pogoda gwałtownie się załamuje, zaczyna wiać i siąpić. Czyżby to zły znak dla naszej wyprawy?
(fot. Piotr)
Czeka nas jeszcze przeprawa przez mostek przerzucony nad potokiem i możemy zacząć rozstawiać namioty, niestety przy wtórze coraz mocniej padającego deszczu... Szło to jednym lepiej, innym gorzej ale w końcu wszystkie żółte domki stanęły jako tako. Znaleźliśmy się zatem na wysokości około 3000 metrów w pobliżu prywatnego (i drogiego jak cholera) schroniska Altihut.   
Mieliśmy jeszcze w programie kolację czyli rosyjskie chińskie zupki jakkolwiek to brzmi :-) Nasi przewodnicy podrzucili nam też inne specjały, zdarzyły się również np puszki z podróbą kawioru. Po pierwszej euforii... jakoś nikt ich nie chciał, więc z chęcią dojadałem :-)
Tutaj, w tym miejscu i momencie przyznałem się, że właśnie mam urodziny i rozpiliśmy flaszkę wódeczki przyniesioną przez konia w bagażu :-)
Wieczorem humory poprawiły się na tyle, że odwiedziliśmy jeszcze schronisko i dzięki hojności chyba głównie Grzesia spełniliśmy kilka toastów za powodzenie.

Rano wyglądam z namiotu i widzę Go wreszcie: Lodowy, Kazbek. Góruje nad nami i wzywa, chociaż nadal nosi woal z chmur, jakby nieufny, lekko nabzdyczony.

Dzisiaj nareszcie w użyciu będą już grube buciory!
Po śniadaniu zwijamy manatki, plecaki  i namioty znów wędrują na grzbiety koników górskich a my ruszamy w górę. Musimy dojść do wysuniętego jęzora lodowca. Po drodze przecinamy kilka razy potoki i strumyki powstające z topniejącego lodu i spływające sobie prosto przed siebie. Akurat tu wypada nasza ścieżka, hmm: 
Z wczorajszego deszczu i chmur nie zostało nieomal nic. Na dodatek jako dobra wróżba przelatują nad nami szlachetne orły, klimat jak z Hobbita:
Przejście do lodowca odbyło się sprawnie i bez ofiar, nikt nie wpadł do wody. Nawet ja.
Zakładamy raki, część osób ma je pierwszy raz na swoich nowiutkich butach ;-) Zobaczymy zatem, jak będzie się szło. 
Konikom idzie to sprawnie - mają w końcu te swoje żelazne podeszwy.
Po krótkim odpoczynku i przymiarkach ruszamy po lodzie.  Co raz to komuś spadają raki ale i tak jest wesoło. Słonko przygrzewa, jesteśmy w górach, mamy wakacje, czego chcieć więcej?

Wędrówka po tym rozmiękłym lodowcu nie trwała długo, dochodzimy do kamiennych usypisk u stóp stacji Meteo. Gdzieniegdzie są widoczne wyraźne szczeliny:

 Wygląda trochę jak rufa krążownika
Dokładamy i my swoje domki do miasteczka namiotowego w bazie. 
Wysokość około 3700m npm. Tutaj już odczuwa się wpływ obniżonej zawartości tlenu i mniejszego ciśnienia. Dla tak zróżnicowanej grupy jak nasza jest to spore wyzwanie. Robert robi nam wszystkim  wieczorem sprawdzenie saturacji. Ogólnie jest ok, chociaż kilka osób nieco dołuje, wezmą się za siebie kolejnego dnia, pijąc na potęgę (H2O).

Na tej wysokości niesamowite są kontrasty między dniem a nocą. W dzień smażymy się w ultrafiolecie, każdy nieposmarowany kremem skrawek skóry zacznie się lasować i złuszczać...jest gorzej niż na śródziemnomorskiej plaży. Za to tuż po zachodzie słońca robi się zimno, wszyscy wskakują w lekkie puchówki czy inne waciaki. 

Czeka nas teraz dzień wypoczynkowy...a nie, niby to aklimatyzacyjny.
Mieliśmy iść gdzieś wysoko, na ponad 4 tysiaki niby, do lodowca. Skończyło się na wizycie w kapliczce 250 merów ponad bazą. Słaba to aklimatyzacyja, nie jest znakomita. Ale trzeba sobie radzić:

Tam na dole leży nasza baza.
W tych górach cały czas coś się sypie, wietrzeją w oczach, dzień i noc słychać lecące kamienne lawiny, lawinki i pojedyncze odrywające się głazy. Poniżej to nie wodospad, lecz właśnie uchwycony sypiący się pył po kamienno-żwirowej lawince.

Pod wieczór robiliśmy jeszcze na śnieżnej łacie ćwiczenia z używania czekanów, metod chodzenia w rakach w górę i w dół itd. Kolacja już jest wyczekiwaniem, sprzęt przygotowany, teraz tylko kilka godzin w śpiworku i już. Trzeba wstawać w środku nocy, o drugiej śniadanie, o trzeciej wychodzimy!
Po ciemku przemierzyliśmy uciążliwą ścieżkę wiodącą do lodowca, trwało to bodajże ze dwie godziny. Tutaj o brzasku idziemy już dolinką - moreną boczną pomiędzy lodowcem a "wytopiskiem"  - stokiem, z którego niedługo zaczną spadać kamienie, kiedy się ociepli w ciągu dnia. Dlatego powrót tą drogą jest niemożliwy a raczej niebezpieczny...co na jedno wychodzi. Dzień czy dwa przed nami tutaj przed lawiną kamienną uciekali turyści, doznając urazów.
Ortsveri /4365/ w pierwszych promieniach słońca.
Wychodzimy na plateau. Stoi tu kilka namiotów, kurczę, bardzo fajne miejsce na biwaczek sobie znaleźli.
 Za chwilę znajdziemy się w strefie rażenia słońcem i wreszcie zrobi się cieplej...
Wejście na przełęcz to kolejny spory wysiłek. Po krótkim odpoczynku robimy te zakosy po zboczach góry, przed nami inne zespoły. Przy okazji: my podzieliliśmy się na cztery zespoły po cztery osoby.  
Nasz zespół z turbo-guidem szedł jako pierwszy. Wydostajemy się ponad tzw "pieremyczkę" (to jest takie najbardziej strome miejsce na trawersie tuż przed przełęczą między wierzchołkami, na wysokości ok. 4900m npm). 
Tutaj długo czekaliśmy na pozostałe grupy. Wyszedł "na wierzch" drugi i trzeci zespół, niestety, czwarty zespół nie zjawił się. Dwie osoby gorzej się poczuły i musiały schodzić. Niestety z powodu nieporozumień pomiędzy przewodnikami gruzińskimi a naszym "liderem" pozostałe dwie osoby, które chciały dalej wchodzić na górę również zostały zmuszone do zejścia. 
Tymczasem przez te opóźnienia i dyskusje minął nas duży, wieloosobowy, powolny zespół rosyjski, który uprzednio wyprzedaliśmy. Na to nasz turbo-guide miał sposób: kiedy ruszyliśmy za nimi, poprowadził nas szybkimi zakosami z boku, zaszliśmy ich z flanki, następnie...przedarł się z nami przez ich linię (i linę) w poprzek i poszliśmy na kreskę, na przednich zębach raków, po "ściance", którą inne zespoły mozolnie trawersowały! Miałem język jak kołek z drewna. 
Na samym końcu, gdzie zaczął się już naprawdę żywy lód, idący przede mną Sławek zaczął się zsuwać... Zareagowałem instynktownie, wbijając czekan jak na ćwiczeniach. Na szczęście kolega zatrzymał się już po dwóch metrach.
Tutaj nasz turbo-guide Gregor wykonał ładny gest i powiedział, że teraz mam prowadzić! 
Na ostatnie metry zamieniliśmy się rolami ;-) To dodało mi skrzydeł i w ten sposób wszedłem pierwszy z naszego zespołu i w ogóle z naszej wycieczki na wymarzony szczyt!
Mqinvartsveri - Kazbek /5054/



Teraz trzeba było zejść. Okazało się to niestety skomplikowane i bardzo długotrwałe. 
Na zejściu zaraz pod szczytem spotykamy nasze dwa zespoły walczące nadal pod górę. Nasz przewodnik kazał nam usiąść na miejscu i czekać. Siedziałem tak na oblodzonym kamieniu, trzęsąc się z zimna przez godzinę. W międzyczasie nasz guide ratował i asekurował zespół Bułgarów, którzy bali się zejść po lodzie. A potem opuszczał na linie nasze wracające dwa bratnie zespoły, które zdążyły wejść na górę i zejść, mijając nas czekających.  
Na koniec przyszła kolej i na nas. Wracamy tą samą drogą. W międzyczasie zaczyna sypać w najlepsze śnieg.
Wyprzedzamy inne grupy i schodzimy pierwsi, bardzo szybko, ja toruję w świeżym śniegu...na Kaukazie...w sierpniu...po prostu bajka. Ja pierdolę.
Zeszliśmy na przełęcz a potem na plateau. Nad dalszą ścieżką góruje stok Kazbeka, i właśnie stąd spadają często kamloty. 
Dlatego kierujemy się w prawo, na lodowiec Gergeti. Stąd widać wytopiska, a za chwilę słychać hurgot staczających się głazów.
Obchodzimy niebezpieczne miejsca podchodząc aż pod stoki Ortsveri. 
Kluczymy za przewodnikiem pomiędzy systemem szczelin, podążając coraz bardziej w prawo i w dół. Pewną pomocą są rozrzucone tu i ówdzie markery. 
W końcu udaje nam się zejść do skraju moreny bocznej.
Teraz będzie walka na kamiennych usypiskach, coś okropnego. Niby mamy już tak blisko, ale każdy krok jest mordęgą. Czuję się jak Frodo w Mordorze. Co i rusz wywołuję małe kamienne lawinki i balansuję, żeby się nie przewrócić na twarz. Widzę z przerażeniem, że kolega przede mną pada na kamienie!

Na szczęście, nic mu się nie stało w nogę.
Złudnie widać już bazę. To tak blisko, a nadal daleko.

Okazuje się w dalszej drodze, że część ścieżki przecinającej żleb urwała się w międzyczasie, kiedy byliśmy na szczycie. Te góry wciąż pracują...
Po ominięciu feralnego miejsca pozostało jeszcze tylko kilkaset metrów. I konieeec na dziś.
Dopadam źródełka i wypijam z litr zimnej wody z lodowca...
Wieczorem odpoczywam a potem świętujemy zdobycie Szczytu. 

Następnego dnia wypoczywamy. Przyzwyczajeni do wysokości, jakbyśmy mieszkali tu całe życie ;-)
Będę wspominał to piękne i obce miejsce, jako tymczasowy mój dom przez kilka pięknych chociaż trudnych dni. 

Tu pochwała: świetną robotę robią tutaj chłopaki z Bezpiecznego Kazbeku:
Zapewniają pomoc w nagłych wypadkach, pomoc w razie urazów lub gorszych zdarzeń. Proszę, wspomóżcie ich datkiem albo 1%.

 W tym masywie kamienie spadają i turlają się cały czas...
Tymczasem w nocy dwaj koledzy, którym nie było dane wejść razem z nami, wychodzą na szczyt. I udało im się!
Większość grupy zaś od rana szykuje się do zejścia.
Kazbek to tak urodziwa i fotogeniczna góra, że ciężko przestać odwracać się i pstrykać, pstrykać. A tu jeszcze z wodogrzmotami. 
 A tu jeszcze ze schroniskiem i halą.
 A tu jeszcze ze mną.
 A to już w drugą mańkę: dzikie rododendrony i znów Shan:
No i kończy się ta przygoda. Jeszce chwila - z łagodniejszą stroną Kaukazu.
Tutaj też chętnie bym połazęgował...Może następnym razem wybiorę takie miejsca i trasy?
Lądujemy w naszym pensjonacie, jest chwila dla ciała (prysznic) i dla ducha (wino z krawężnika z Przemkiem).

Następnego dnia rano... przybywają busy. Trafiłem do takiego, w którym koło wyraźnie biło w lewo. Ale za to kierowca nie palił wewnątrz. Czekała nas niemal całodniowa podróż...czyli przejazd raptem trzystu kilometrów :-)  
Tak dojechaliśmy do granicy z Rosją...a dalej to już inna historia.

(fot. Przemek)