piątek, 20 lipca 2018

Na masywie Monte Rosa


2018, lipiec

Alpy



Marzenie o jakiejś małej akcji w Alpach zamieszkało w moim sercu dawno temu. 
Udało się w końcu, wchodzę w temat w tym roku!
Nasza zróżnicowana grupka zebrała się przez agencję turystyczną. 
Były tu i osoby o doświadczeniu powyżej 5 i 6 tysięcy metrów, jeżdżące na rowerach, biegające, z otrzaskaniem trekingowym czy tatrzańskim...lub bez - jak i o mniejszej kondycji lub doświadczeniu, lecz pełne determinacji.  
Dojazd pominę milczeniem, w każdym razie miał miejsce w nocy...
Naszym pierwszym punktem programu był camping w Gressoney-Saint-Jean:
Po pierwszej wizycie w knajpce przyszedł czas na antrakt przy kielonie grappy a potem...na drugą wizytę w tej samej knajpie - już w zwiększonym składzie o Ilonę, Marcina oraz  Łukasza.

Rano oczywiście  towarzyszy mi potężny kacor...albo ciąg dalszy wczorajszej imprezy zapoznawczej. 
Pakujemy się do naszego wozu bojowego trochę na zwolnionych obrotach. Z kempu w głębokiej dolinie na wysokości 1374m jedziemy pod dolną stację kolejki górskiej.
Przejazd do Staffal mija wśród salw śmiechu i żartów o Sir Racku  i jego bliskim spotkaniu z serakiem 😄
Wydaje się, że pod dowcipami wszyscy ukrywają lekkie przejęcie - nasza przygoda zaczyna się teraz na dobre.
Ostatnie pakowanie sprzętu i oto lecimy gondolą z poziomu 1830m na 2318, tu szybka przesiadka do bliźniaczej gondolki i kolejna podniebna podróż na 2971m npm Passo dei Salati. 
Stąd trzeba kawałeczek obejść stok i trzeba trochę poczekać w kabince na porę odjazdu. 
Ktoś tutaj wykazał się poczuciem humoru:
Ostatni skok wyrzuca nas na wysokości 3275m na skraju lodowca Indren
Tutaj zaczniemy, jak i skończymy nasze wędrówki. Od tego miejsca obowiązują zasady, które określa nasz lider - pełny szpej, chodzenie w zespołach linowych. Niektóre osoby mają raki i inny sprzęt pierwszy raz na sobie, więc zakładanie wszystkiego i sprawdzanie prawidłowości zajmuje nam sporo czasu. 

(fot. Michał)
W końcu ruszamy - na początek trawers pokrytego lodowcem stoku a potem przejście ścieżką przez skałki.




Po pierwszym przetarciu się ze sprzętem na lodowcu, pierwszych poprawkach szpeju i pierwszej zadyszce, dochodzimy do pośredniego schroniska: Rifugio Mantova na wysokości 3500m.
Zasiadamy do napojów i małego jedzenia, ja wziąłem sobie pyszne gnocchi z pesto. Odpoczywamy po tym pierwszym krótkim odcinku jak po długiej trasie.
Czas leci jednakże szybko i ma to swoje konsekwencje - na łatwym trawersie przez jęzor lodowca doprowadzającym pod ściankę skalną przed naszym schroniskiem łapie nas chmura, dobiegają coraz bliżej odgłosy piorunów letniej burzy. Po chwili dołączają do nich nieodległe błyski wyładowań i zaczyna padać śnieg. Nasz lider Łukasz przez jakiś czas decyduje się czekać na poprawę pogody, ale po kilku czy kilkunastu minutach stwierdzamy, ze lepiej już było i wychodzimy na górę. Kto czuje się mniej pewnie, zostawia plecak u podnóża ścianki.
I oto już po chwili wchodzimy w progi schroniska Campanna Gnifetti na wysokości 3647m. 
Na stołach leży jeszcze śnieg z tego raptownego opadu, który nas zaskoczył.
 Wnętrze schroniska wydaje nam się obecnie oazą spokoju i przytulności.
Od pobudki na kempingu wznieśliśmy się 2300m. Pozwala nam to na spojrzenie z góry na krajobraz oraz poczucie się nareszcie w górach
Niestety, wyzwala to również sporo niedogodności związanych z odczuwaniem tej różnicy wysokości. Każde przejście korytarzem, wejście po schodach oznacza zadyszkę. Odczuwamy również w różnym stopniu bóle głowy, pragnienie, przyspieszony puls. W nocy mało kto spał dobrze.

Rano czeka nas pierwsze wyjście na duży lodowiec Monte Rosa i zdobywanie pierwszego szczytu. Jakoś tak wyszło, że wszystkie zespoły były gotowe przed nami...😄 i widzimy je wspinające się powoli zboczem.
No ale i na nas przyszła pora - montujemy dwa zespoły po pięć i cztery osoby, ten pierwszy prowadzi nasz guide 😄, ja idę w drugim na przedostatniej pozycji, za mną jeszcze Ilona. 
Bardzo mozolnie, powolnym tempem, wychodzimy na próg lodowca na mniej stromy teren na wysokości ponad 4000m npm. Bez aklimatyzacji jest to i tak spory wysiłek.
Ilonie spadają raki:


Po krótkim odpoczynku i zbawczym łyku z termosu musimy iść dalej. Łatwym zboczem, krok za krokiem, wychodzimy na szczyt Piramide Vincent, 4215m npm.
Z tyłu widoczny Ludwigshöhe:
 Ja cieszę się podwójnie, bo to mój pierwszy czterotysięcznik! A tu w tle Liskamm:

Powrót do schroniska odbywa się tą samą drogą.
 W schronisku każdy próbuje jakoś dojść do siebie, tutaj Marcin na swojej koi: 
Tę wycieczkę przypłaciłem bólem głowy na stromych odcinkach nie mówiac o chronicznej zadyszce. Pocieszam się, ze jutro będzie lepiej!

Wschód słońca oświetla szczyty Alp Pennińskich.

Kolejnego dnia również wychodzimy po sniadaniu ostatni. Nie wiem, jak to się dzieje 😄. Podążamy ta samą droga przez lodowiec.
Tym razem jednak idziemy dalej: na przełęcz Jysloch /4151/. Obchodzimy dołem wiszące nad ścieżką seraki i stromiej niż poprzednio idziemy na ramię zbiegające ze szczytu. Widoczność trochę klęka i idziemy głównie w chmurze.


 Tuż przed szczytem robi się trochę lepiej widokowo. Trzeba uważać, bo po jednej stronie jest nawis, po drugiej - dość strome zbocze pokryte twardym śniegiem.
Wyłazimy na Parrotspitze, /4443/ 

 Nasz "konkurencyjny" zespół schodzi baardzo ostrożnie, wręcz przyklejony do zbocza:
Ścieżką wracamy do podnóża, lecz nie idziemy całkiem tą samą drogą. Odbijamy w lewo pomiędzy Balmenhorn a Corno Nero.
Stajemy pod ścianką ubezpieczoną klamrami, po których wychodzi się na szczyt. 
Jako, ze tego dnia jestem mniej zmęczony, wywlekam ciało na górę. 
Balmenhorn /4167/
Przede mną widok na Corno Negro
Oraz na Piramide Vincent
Po chwili dołączają Dagmara i Ilona. Pamiątkową fotę zrobił nam Łukasz.
Bivouac Felice Giordano:
Po zejściu z powrotem do pozostałej grupy wracamy w dół lodowca - do schroniska.
 Aby wejść do schroniska od tej strony, trzeba również wspiąć się po drabince i kilku klamrach.
 A to inne harkorowe urządzenie w schronisku:

Wstaje nowy dzień nad schroniskiem Gnifetti. Po różnych przekomarzaniach i targach idziemy - na szczęście całym składem - w dzisiejszą trasę, która ma nas zaprowadzić na jedną noc do innego schroniska. 
Znów wychodzimy ostatni, ale dziś nie ma to znaczenia, ponieważ nie będziemy po południu wracać po rozmiękłym lodowcu.
Tego dnia idzie mi się całkiem dobrze. Sprawniej wychodzimy na Lysjoch. 
 Pięknie się dziś prezentuje Liskamm
 A oto i pierwsze ofiary 😅 
Do końca trwały dyskusje, czy wchodzić po drodze na jeszcze jeden szczyt. Na odbiciu ścieżki w końcu gremialnie decydujemy - skręcamy w prawo pod górę! 
Żmudnie, bo mamy dziś cięższe plecaki, wspinamy się na grań.


Trochę wysiłku na wąskiej grani i oto jestem na Ludwigshöhe /4344/


Po wizycie na tym wierzchołku schodzimy na drugą stronę grzbietu i podążamy trawersem Parrotspitze, tym razem widząc więcej z panoramy niż poprzednim razem.  





Trawers zamienia się w coraz bardziej i bardziej strome podejście na grzbiet łączący Zumsteinspitze z Signalkuppe. Z daleka wyglądało to niewinnie, z bliska przeradza się w stromy stok. Tutaj moja wytrzymałość zostaje wystawiona na próbę. Na szczęście w pewnym momencie już prawie na grzbiecie robimy postój. Moje picie się kończy ale na szczęście po kubanie z termosu ratują mnie Dagmara i Łukasz, do tego dosypuję śniegu i uzupełniam w ten sposób H2O. Potem idzie się już dobrze, tylko trzeba trochę uważać na stromym gładkim stoku pod szczytem Signalkuppe. Na dodatek odczepiła mi się klamerka od uprzęży i tak sobie wisiała w okolicy kolan.
Proszę bardzo, to granica włosko-szwajcarska na Signalkuppe /4554/ 
Wchodzimy do schroniska Capanna Regina Margherita, najwyżej położonego schroniska w Alpach a co za tym idzie w Europie.
Trochę odpoczywamy i coś tam łykamy w jadalni. Po załatwieniu formalności wiekszość grupy zalega na piętrowych pryczach.
Ja próbuję jednak utrzymać się w pionie i nie kłaść się. Za to łażę po schronisku albo przesiaduję popijając wodę mineralną, aby uzupełnić płyny i zapobiec efektom dużej wysokości. 
Balkon schroniska, po którym się wchodzi. Po prawej lufa na kilkaset metrów.



Siedziałem sobie przy okienku i popijając alpejską herbatkę lub wodę mineralną patrzyłem na Zumsteinspitze i wyłaniający się spoza niego trochę nieładny, nieregularny masyw Dufourspitze:
 Widok na włoską stronę góry.
Noc mija niespokojnie ze względu na nawracający przyśpieszony puls. Przewracam się wciąż z boku na bok i słyszę, że to samo dzieje się na innych łóżkach. W końcu nadchodzi świt. 
 Liche śniadanko zjadam pierwszy. Mało komu dopisuje apetyt. Staram się wypić jak najwięcej herbaty.

Kibelek w tym schronisku jest jeszcze bardziej harkorowy niż w niżej położonym Gnifetti - tam była chociaż woda w kanistrze do spłukiwania nieczystości, tutaj musi wystarczyć "maczuga" do ich popychania 😁 w kierunku otworu.

Cóż, po porannych aktywnościach czas na wymarsz, przedtem znów oczywiście zakładanie całego szpeju.

Wcześniej była lepsza widoczność, teraz idziemy we mgle/chmurze.
 Na szczyt prowadzi najpierw normalna ścieżka, potem stromy kawałek grani
i wreszcie najwyżej - odcinek po bardziej stromych skałkach, który wymaga od wszystkich więcej wysiłku i uwagi.
No i jest, Zumsteinspitze, 4563m npm. 

(fot. Michał)



Schodzimy w dół do przełęczy i dalej stromszym odcinkiem do trawersu, powtarzając w kierunku przeciwnym wczorajszą drogę.
A teraz robią się znowu widoki.





Schodzimy znaną już nam drogą do  schroniska Gnifetti. Pożegnanie z głównym lodowcem:
 Stały mieszkaniec okolic schroniska:

Mieliśmy tutaj spać jeszcze jedną noc, ale jest jeszcze wcześnie i decydujemy się na zejście do kolejki i zjazd na sam dół.
Na zejściu ujawniają się pewne problemy na ściance:
Pokonujemy je wszystkie i lądujemy na lunch w schronisku Montova. Zwijanie liny, potem lekki posiłek. 
Idziemy dalej mikstowym terenem, trawersem zbocza aż do ostatniego języka lodowca. Trzeba cały czas uważać, wszyscy mamy w pamieci niedawny tragiczny wypadek turystki z Polski w Alpach, też niby w łatwym terenie, "na dojściu do schroniska".
Schodzimy zatem uważnie, jeszcze kolejny raz wiążąc się liną i zakładając raki. 
 Grupa mi się oddala! Ratunku!

 Ostatni kawałek lodowca za nami. Oczekiwanie na odjazd wagonika umila nam obserwowanie wygrzewającej sie na głazie "kozy".
Trochę smutny zjeżdżam na dół. To koniec przygody w górach.
Na parkingu za to kolejny odcinek przygody z naszym pojazdem - dziwnym trafem uciekł nam z niego cały prąd!

 Na szczęście po kilku próbach udaje się przelać wiaderko prądu z innego auta:
 Żegnaj Monte Rosa!

Moi towarzysze załatwili nam w międzyczasie kwaterę dla dziewięciu osób w Courmayer tuż pod masywem Mont Blanc.


Podjechaliśmy pod stację kolejki na Punta Helbronner z zamiarem wyjechania na górę na wysokość 3462m npm. Tymczasem naszły chmury i ten plan stracił sporo uroku (i sensu).
Posiedzieliśmy za to na dole przy stoliczku, przy napojach, obserwując wchodzące i wychodzące z kolejki wycieczki głównie z kręgu dalekowschodniego ;-) 
Marcin przy którejś ze swoich opowieści, reszta potulnie słucha:
 Potem miała miejsce triumfalna impreza, której przebieg pozostanie tajemnica uczestników :-)

Nazajutrz szykujemy nasz wóz bojowy do drogi powrotnej. Teraz przypada kierowanie na mnie, znowu będę lawirował po serpentynach jak w drodze w tę stronę.   
Na początek przejazd tunelem pod Mont Blankiem.
 Potem odwiedziny w Chamonix. Kolejka na Aiguille Du Midi.
Potem przychodzi pożegnalny deszcz w drodze przez alpejskie drogi i przełęcze, Le Châtelard już w Szwajcarii i zjazd po serpentynach.Gdzieś w Szwajcarii oddałem stery i zagłębiłem sięw myślach.
To był super wyjazd a dzięki zebranej ekipie zrobił się jeszcze lepszy :-D 
Wszyscy stanęli na wysokości zadania, i na samej wysokości również ;-)
Ja zaliczyłem kilka razy popłakanie się ze śmiechu, co dawno mi się nie zdarzyło. To dzięki nieprawdopodobnemu poczuciu humoru towarzyszy. Wszystkim serdecznie dziękuję: Agnieszce, Basi, Dagmarze, Ilonie, Łukaszowi, Marcinowi, Michałowi, Tomkowi.
Nabrałem apetytu na kolejne wyjazdy w "coś wyższego". Ale o taką ekipę będzie chyba trudno.